Wieczór mieszał się z cieknącą mgłą. Alojzy otulił się
cieplej znoszonym paltem, które wcale nie chroniło przed
lodowaciejącymi podmuchami listopada. Przede wszystkim starał się
jednak ratować swój instrument, schowany w pocerowanym,
nieszczelnym futerale. Deszcz nieustępliwie bębnił o blaszany
lejek trąbki, który błyskał złotymi refleksami w świetle
niknących latarni.
Alojzy kilkakrotnie potknął się o wyboisty bruk Kazimierza.
Powitały go szare, chlupoczące kałuże i świadomość zmoczonych
skarpetek. Właśnie niedawno ukończył z wyróżnieniem Państwową
Wyższą Szkołę Muzyczną. Niestety, wciąż nie mógł znaleźć
pracy. Dla ambitnego absolwenta zatrudnienie w takim sektorze muzyki
jak przyśpiewki Mazowsza albo radiowe, wysoko słodzone szlagiery
ocierały się o hańbę – pewnie była to jedna z przyczyn, z
powodu których poniewierał się po przytułkach, nie dojadał i nie
mógł sprawić sobie nowych butów. Alojzy od zawsze bowiem
wiedział, że jest stworzony do rzeczy wyższych – do płynnych
glissand i improwizacji. Jego celem nie było jedynie odtwarzanie
gotowych już przysmaków Gershwina czy Goodmana – miał zamiar
komponować i uczynić z nazwiska Kędziorek firmę godną Chopina
czy Moniuszki. Do tej pory nie pojawiła się odpowiednia okazja, ale
los postanowił to zmienić. A właściwie deszcz.
But Alojzego wpadł w poślizg po mokrej nawierzchni bruku i zaczął
ślizgać się jak źle naoliwiona łyżwa. Mężczyzna stracił
równowagę i dostąpił bliskiego spotkania trzeciego stopnia z
rynsztokiem. Jak ktoś kiedyś słusznie zauważył: „ideał
sięgnął bruku”. Niestety, podczas upadku z rąk wypadła jego
pieczołowicie chroniona trąbka, która huknęła z silnym
rapsodycznym akcentem o wyboisty chodnik.
- Ojoj, to się panu narobiło – zaskrzeczało coś nad głową
Alojzego.
Coś miało pognieciony kapelusz z szerokim rondem i w ogóle było
pogniecione, a może trafniej byłoby stwierdzić, że pomarszczone –
od tuzinów fałd na prochowcu po zmarszczki na twarzy, upodabniające
ją do pyska zabiedzonego mopsa.
- Kim pan jest?!
- Ja? Ino taki prosty stróż se jestem – burknęło coś i
uchyliło kapelusza. – Z kamienicy sem wyszedł, bo jak coś nie
hukło…
- To moja trąbka! – jęknął Alojzy i pośpieszył, by podnieść
instrument.
- A wyśta są muzyk? – ożywił się stróż, który z życiem
zdawał się mieć niewiele wspólnego.
- A co, nie widać? – chciał odburknąć Alojzy, ale w ostatniej
chwili ugryzł się w język. -Dlaczego pan o to pyta?
- Bo my, to znaczy pan właściciel szuka muzyka. Do klubu. Takiego
modermistycznego, psze pana.
- Modernistycznego?
- No, żem powiedział właśnie – obruszył się stróż. – Ino
łon chce na fortypian, nie takie blaszoki.
Alojzego przez chwilę zaświerzbiła ręka, żeby użyć trąbki do
czegoś innego niż gry, a mianowicie do prezentacji prawego
sierpowego, ale wtedy coś bardzo mocno zaburczało mu w brzuchu (nie
jadł od dwóch dni), poza tym mokre skarpetki coraz bardziej mroziły
mu stopy.
- A gdzie dokładnie jest ten lokal?
- Łe, to żeśta muzyk, to jeszcze skapuje. Ale żeśta ślepi?
Przecież nad wami szyld wisi.
Alojzy puścił uwagę o wzroku mimo uszu i zadarł głowę do góry.
Wyblakły, neonowy szyld ogłaszał, że znajduje się właśnie
przed klubem „Róża”.
- Róża?
- Ano, psze pana. Róża. Tak se wymyślili, bo w środku
zawsze pachnie różami.
- Bo może stoją w wazonach? – spytał ironicznie Alojzy, któremu
ograniczenie horyzontów stróża w zakresie wysławiania się i
orientacji muzycznej silnie działało na nerwy.
- E, gdzie tam, psze pana. Tam zawsze pachniało se różami,
zanim się jeszcze pan właściciel sprowadził. Taki klimat, bo to
miejsce to w ogóle z klimatem jest. I ludzie różnie gadają…
- A kiedy mógłbym przyjść na próbę? – przerwał Alojzy, który
nie miał zamiaru wysłuchiwać kolejnej serii starych opowieści o
dawnych czasach.
- A idźta, kiedy chceta. Właściciel prawie zawsze w środku. Teraz
nawet możeta – ziewnął stróż i poszedł w kierunku małej
kanciapy, gdzie czekała na niego ledwie zipiąca fajerka.
Alojzy wzruszył ramionami i wszedł do środka. Już na powitanie
obezwładnił go aromat róż.
- Ile oni muszą tu tego trzymać – pomyślał i rozejrzał się
dookoła, nigdzie jednak nie dostrzegł ani jednej róży.
Z piwnicy dobiegła do rzewna muzyka, przypominająca przedwojenne
piosenki. Wybrał więc schody do góry. Znalazł tam dość osobliwy
gabinet, którego drzwi otworzył jeszcze bardziej osobliwy
człowieczek, przypominający swym strojem i wyglądem czerwonego
błazna. Za drzwiami czekało go więcej niespodzianek. Na wprost
stał mały stolik do kawy, a na nim rozłożone karty do tarota. Na
otomanie siedziała kobieta w turbanie.
- Pan życzy?
- Eee… ja na przesłuchanie. W sensie taki stróż mówił, że
szukacie…
- Tak, ale pianisty. Jeden trębacz na Mariackim wystarczy.
Alojzy zacisnął pięści tak mocno, że omal nie połamał i tak
już zmęczonej życiem trąbki.
- Skończyłem dwa fakultety, w tym klasę fortepianu z wyróżnieniem
w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej.
- Aa, to proszę. Kierownik czeka na takich jak wy. Wybierzcie
labirynt po prawo.
Alojzy przewrócił oczami i poszedł we wskazanym kierunku. Na
swojej drodze napotkał przeszkodę w postaci czerwonej kotary,
zupełnie jak w teatrze.
- Za zasłoną! – krzyknął ktoś zza kurtyny.
Mężczyzna odsłonił zasłonę i wsunął się do ciasnego pokoju,
którego centralną część zajmowało szerokie, dębowe biurko, a
ścianę szpecił wyglancowany ołtarzyk partyjnej trójcy świętej.
Za biurkiem siedział łysawy dyrektor, który zawzięcie stukał na
maszynie.
- Ja na przesłuchanie… Tak wiem, mam trąbkę, ale umiem grać na
fortepianie. Skończyłem…
Dyrektor przerwał maszynową katorgę, podskoczył i wyrzucił w
górę serdelkowe ręce.
- To cudownie! Zatrudniam was! A możecie zacząć pracę już dziś?
Dostaniecie ekstra wynagrodzenie.
- Eee…
- Ach, panie kochany. Darujmy sobie te partyjne bzdety, takie czasy.
A pan mi zresztą wygląda na porządnego inteligenta. Imaginuj pan
sobie – mam pianistę, sprawdzonego, gra tu od trzech miesięcy i
nagle co? Niedyspozycję sobie ubzdurał… no i właśnie dlatego
tak wszystko szybcikiem, szanowny panie…
- Rozumiem. Tak, oczywiście, że mógłbym…
- Pan mi ratuje życie!
- Ale czy mógłbym najpierw coś zjeść? I może dostać jakieś
suche skarpetki? Buty mi strasznie przemokły…
***
Alojzy obudził się zlany zimnym potem. Nie mógł powstrzymać
drżenia, mimo że zadekował się pod trzema kołdrami. Instynkt
podpowiadał mu, że coś jest nie tak, niestety, nie doprecyzował
już co i dlaczego. Dlatego ziewnął, przekręcił się na drugi bok
i ponownie zasnął.
Wstał w południe, po sowitym odpoczynku i uczcie. Zaraz po szybkim
prysznicu udał się do sali, gdzie odbywały się próby. Właściciel
lokalu udostępnił mu ją na wyłączność, czym wzbudził wielką
zazdrość wśród kolegów po fachu. Ale co się dziwić, w końcu
należało mu się to wyróżnienie – bez kręcenia nosem przyjął
pierwszą lepszą ofertę pracy w spelunkowej kawiarence!
Alojzy zasiadł do fortepianu. Jakieś niejasne przeczucie bez
określonego kształtu kołatało mu się po głowie. To nie była
zwykła kompozycja, takie przychodziły szybko i bez trudu dawało
się je przenieść na papier. Te nuty, które tym razem osiedliły
się w jego myślach, coś szeptały. Coś lodowatego i ostrego, coś,
co przeszywało mu skronie silniej od migreny. Poczuł się nieswojo.
Rozejrzał się po sali. Był tu sam. Nigdy nie bał się samotności
i nocy, ale tym razem czuł przerażenie. Jakby ktoś był tu obecny,
mimo że przecież zamknął się od środka i miał zapewnioną
wyłączność na próby. Jego palce powędrowały na klawisze i
wydobyły z nich kilka dźwięków. Mimo że żyła w nich muzyka,
były one puste i zimne, jakby brakło w nich życia. Zmienił kilka
szczegółów. Nie podobało mu się to, co słyszał w swoim wnętrzu
– upiorne echo nie dawało mu spokoju. Zalewała go ciągła
sekwencja pozornie prostej piosenki o miłości. Coś mówiło mu, że
była przebojem starych, trzeszczących płyt, jeszcze z ery
patefonów. Postanowił nawet dorobić własny tekst. Każdemu
wolno kochać.../ to miłości słodkie prawo/ bo kocha się sercem a
każdy je ma…
- Ale nie każde serce bije, nie w każdym sercu płynie krew –
syknęło coś w środku tej niewinnej sielanki.
Alojzy podskoczył na stołku i dostał gęsiej skórki.
- Ktoś tu jest?! – zawołał piskliwie.
Odpowiedziała mu cisza, którą wciąż drążyła tylko męcząca
piosenka. Mężczyzna otulił się cieplej płaszczem. Dlaczego było
tu tak zimno? Przecież kaloryfer nie mógł się zapowietrzyć… Na
trzęsących się nogach wyszedł z sali i postanowił sprawdzić
kotłownię.
Nagle, gdzieś za swoimi plecami usłyszał przeszywający huk. Nie,
to nie był zwykły hałas spadającego przedmiotu. Najbliżej było
mu do wystrzału z pistoletu. Alojzy skulił się w sobie i poczuł
paraliżujący strach. Nie mógł nawet oddychać. Zanim stracił
przytomność, wydawało mu się jeszcze przez chwilę, że słyszy
kobiecy szloch.
***
- E, cośta. Choróbsko jakie?
Zdezorientowany Alojzy otrząsnął się. Nad sobą zobaczył mopsią
twarz stróża. A więc wszystko jasne, to stary zrobił cały ten
cyrk.
- Co mnie pan straszy… zawału bym dostał… jakieś hałasy
robicie…
- Wypraszom se, psze pana, bo ja to dopiero żem przyszedł. A co,
huk z pistoletu słyszał?
- Skąd…
- No bo żem mówił, że ludzie różne rzeczy gadają, ino nie
chcieliśta słuchać!
- Jakie rzeczy… co ludzie gadają… i powiedzcie, czemu pianista
zrezygnował? W ostatniej chwili przed koncertem?
- Iii, jak zrezygnował. Sam go odcinałem, cały sztywniuśki już
był.
Alojzy zaczął żałować, że w ogóle odzyskał przytomność.
Zebrało mu się na wymioty.
- Zabiła się ta bieda. Tam, jak się idzie…
- Ale dlaczego? – zapytał tylko szybko Alojzy, który nie miał
zamiaru poznać nawigacji do miejsca, w którym poprzedni muzyk
postanowił zakończyć życie.
- A no bo psze pana, fiksum dyrdum – skwitował stróż i zakręcił
ręką kółeczko nad czołem.
- He?
- Zgupło mu się. Głosy zaczoł słyszeć. Cosik go prześladowało,
nie mioł spokoju nigdzie. Schudł, a jaki się blady zrobił. No,
wyśta też niezły anymik…
- A ten wystrzał? Pistolet?
- Ja nic nie wim!
Alojzy westchnął i wysupłał z kieszeni kartkę na papierosy. I
tak nie palił. Stróż uśmiechnął się i szybko schował ją do
portfela.
- Bo to ludzie gadają, że tu tragedyja jeszcze przed wojną
była. Jakaś tancerka się zabiła i ona tu straszy podobno. Na
muzyków brana, we łbie im mąci. Pokazuje się czasem, zawsze w
białej sukni, takiej leganckiej, do ziemi, co w niej jak łabędź
wygląda. A ładna cholera jest, jak nie wim, co.
- Widział ją pan?
Uparte milczenie stróża skłoniło Alojzego do pożegnania się z
kartką na alkohol.
- Raz. Właśnie jak stała obok tego, co na stryczku…
- I jak wyglądała? – przerwał szybko Alojzy.
- A inna taka. Śniada, czarne loki. Łoczy czorne, a usta jakie
pinkne, ino by całować. To łona tak różami pachnie. Ino tak
zimno łod nij, że strach. W kościach aż łupie.
- Wiadomo coś o niej? Czemu się zabiła?
- Bo ją chłop rzucił. A sama podobno czystego suminia nie
miała. Kropnęła jakiego apasza…
- Zaraz, zaraz. Ona jest duchem, tak? A może przywołała go
sekretarka dyrektora? Ona się babra w jakieś karty i…
- E, panie kochany. Te wróżkę, pożal się Bożesiu, toż to pan
kierownik wytrzasł po to, żeby tego wąpierza odesłać właśnie.
A on jak na złość, odyjść ni chcy. No i co tu robić? Kierownik
to już nie wyrabio, bo nikt ni chcy groć u nigo, jak tu co chwila
coś… Dobrze, że wyśta mu się trafili.
- Ale czego ona może chcieć? Czemu nie może odejść?
- A bo jo wim? Idźta se lepij grzańca strzelić, bośta sami zimni
jak lód sóm…
***
Zobaczył ją w poświecie i zapachu róż. Stała przy
fortepianie i uśmiechała się smutno. Była dokładnie taka, jak
opisywał ją stróż. Zagubiona w białych falbankach łabędziej
sukni i biżuterii z diamentów. W drobnej dłoni ściskała
wysadzaną brylancikami torebkę. Alojzy spróbował być
dżentelmenem, mimo że ugięły się pod nim nogi.
- Mogę pani jakoś pomóc?
Odwróciła się z dziecięcym zdziwieniem na owalnej twarzy. W
dużych ciemnych oczach wciąż widać było łzy.
- Może mi pan coś zagrać? - spytała po chwili.
Miała dźwięczny, miękki głos.
- Tą melodię, którą próbowała mnie pani opętać?
- Och, nie robiłam tego specjalnie... chciałam ją po prostu
wreszcie usłyszeć. To taka piękna, zapomniana melodia o
miłości...
- Ale przecież pani jest śmiercią, nie miłością - burknął
Alojzy, który odzyskał swoją dawną butę. - Ten pianista się
przez panią powiesił.
- Nie przeze mnie… tylko przez życie…
- Co?
- Zakochał się we mnie. Ale nie mogliśmy być razem, bo był
człowiekiem. Dlatego skończył życie, żeby odnaleźć mnie po
śmierci.
- To coś mu chyba nie wyszło.
- Nie w tym rzecz… on już pewnie jest po drugiej stronie, albo
błądzi po świecie tak samo jak ja… tylko ja nie mogę znaleźć
drzwi.
- Tam są drzwi - stwierdził lakonicznie Alojzy i pokazał dębowe
drzwi za swoimi plecami.
Że też te duchy muszą być takie nierozumne…
- Och, nie o takie drzwi. O drzwi do spokoju. Do śmierci.
- A to przepraszam, bo się zgubiłem. To pani nie jest trupem?!
Obdarzyła go smutnym śmiechem, z którego wyłaniała się gorycz.
- Nie żyję, to prawda. Ale nie jestem też do końcu martwa.
Podobnie jak inne dusze w niewoli jestem gdzieś pomiędzy.
Szukam kogoś, kto mi pomoże przejść na drugą stronę. Kto pomoże
mi się oczyścić…
- Pani wybaczy, chyba już sobie pójdę - mruknął i zaczął się
cofać.
Złapała go jednak za rękę i poczuł jak zimno przenika jego
nadgarstek.
- Proszę, tylko kilka taktów…
- A potem co? Odbije mi tak jak tamtemu? Ja chcę jeszcze trochę
pożyć!
Wyszarpał dłoń z jej uścisku i doskoczył ku drzwiom. Nie zdążył
nawet nacisnąć klamki, bo znów zobaczył ją przed sobą, mimo że
przed chwilą stała przecież pięć metrów za nim.
- Niech mi pan pomoże znaleźć drzwi… tylko o to proszę… potem
sobie pójdę, naprawdę. Niech pan mnie tu samej nie zostawia, boję
się…
- Ale czego? Przecież zna pani to miejsce. Chyba o wiele lepiej niż
ja.
- To prawda… długo tu pracowałam. Tańczyłam w nocy, żeby
świat nie widział. Nie osądzał.
- A potem co? Czemu pani…
- Nie miałam już po co żyć… mój doktor mnie zostawił, obwinił
o wszystko… zresztą nie byłam taka jak dawniej. Cały czas
widziałam tamtego apasza...
- Kogo?
- Czarnego Kazika. Byłam z nim kiedyś, ale to było bardzo dawno
temu. Sama już kiepsko to pamiętam. Tylko on zaczął się
domyślać, że ja i doktor… pan wie, jacy oni są zaborczy…
chciał pieniędzy, wierności, żebym więcej tańczyła...
popchnęłam go na schodach, złamałam mu kark… serce chyba też…
potem za mną chodził, z takim smutnym wzrokiem! Jak zbity pies.
Tylko nigdy nic nie mówił. Wie pan, jakie to było straszne?! Cały
czas ta cisza, ach, ta cisza! On mi pozwolił zapomnieć, ten
pianista. Przyniósł mi ukojenie od moich koszmarów, pokazał mi,
że mogę kogoś na nowo pokochać…
Arleta zapadła się w białej sukni, obszywanej na piersi cekinami i
krwią. Jej drobne ciało zadrżało od głośnego szlochu. Płaczące
kobiety zawsze wzbudzały litość Alojzego, nawet te martwe i
potępione.
- No, niech już pani nie płacze… zagram dla pani, tylko
spokojnie…
- Och, pan jest aniołem! - powiedziała przez spazm i otarła łzy
wierzchem dłoni.
Alojzy podszedł do fortepianu i zaczął grać melodię, która od
dawna lęgła się w jego głowie jak robactwo nie do wytępienia.
- A napisał pan może słowa?
- Tak. Wymyśliłem kilka zwrotek, ale to nic wielkiego…
- Proszę zaśpiewać, na pewno są bardzo ładne…
Alojzy odchrząknął i po chwili wydobył z siebie głos:
Każdemu wolno kochać…
to miłości słodkie prawo
bo kocha się sercem a każdy je ma
Każdemu wolno kochać…
a więc za miłości sprawą,
niech znikną troski
a radość niech trwa…
- Jakie to piękne! - szepnęła Arleta i z zachwytu załamała ręce.
- To dlaczego pani jeszcze tu jest?
Zorientowała się, że mówi do niej. Rozejrzała się po sali prób
i dotknęła sukni.
- Nie wiem…
- Przecież wszystko było tak jak powinno. Zagrałem i zaśpiewałem.
- Widać czegoś brakowało…
- No to ja nie wiem, wróżką nie jestem. Właśnie, wróżka… To
może zawołałam Esmeraldę, niech ona z panią porozmawia.
- Niech pan tylko nie woła tej wiedźmy! Błagam pana!
- Wiedźmy? Przecież ona chce tylko panią odprawić.
Arleta przyłożyła dłonie do uszu i krzyknęła:
- Ona mnie dręczy… wiąże mi duszę, kiedyś zmusiła mnie do
swojego seansu! To było takie straszne, musiałam robić wszystko,
co kazała, chociaż nie chciałam… ona wcale nie pragnie mi pomóc.
Chce mnie zniszczyć…
Po jen twarzy przeszedł cień grymasu.
- Ale dlaczego?
- Bo jest zazdrosna. Obwinia mnie o tego pianistę. Powiedziała to
samo, co pan. Że go opętałam. Że nie wytrzymał. Że zabił się,
bo mu kazałam. Ale on przecież tylko nie dokończył melodii…
- Zaraz, zaraz. To była jego melodia?
- Chciał skomponować ją dla mnie. Pamiętam, jak grał przy mnie
kilka taktów i właśnie to panu przekazywałam, najlepiej jak udało
mi się zapamiętać. On miał cały zeszyt z nutami, taki jak pan…
- I co się z nim stało?
- Jak to? Przecież pan wie… powiesił się, chociaż prosiłam,
żeby tego nie robił. To był dobry człowiek…
- Nie pianista. Zeszyt.
Arleta drgnęła.
- Och. Nie mam pojęcia. Po jego śmierci cały ten świat zrobił
się jeszcze bardziej pusty. Wszystko jest takie szare, zacierają
się granice…
- Może znajdzie pani spokój, jeśli znajdzie pani zeszyt - przerwał
Alojzy i wyczekująco popatrzył na Arletę.
- Dlaczego nie? Zawsze można spróbować.
- Ma pani może jakieś podejrzenia co do miejsca, gdzie może się
znajdować zeszyt?
- Na pewno nie w pana pokoju. To znaczy ten pokój kiedyś był jego.
Znam tam każdy kąt, zresztą po jego śmierci spędziłam tam dużo
czasu.
- A wróżka Esmeralda? Może ona będzie coś wiedzieć?
- Tylko nie to…
- Spokojnie. Przecież może pani iść do jej pokoju i go
przeszukać. Co za problem, chyba może się pani zrobić
niewidzialna.
- Nie w tym rzecz. Ona jest medium. Wyczuje mnie. To musi być pan...
- Nie wejdę tak sobie do jej pokoju. Przecież ona tam siedzi cały
czas!
Arleta upadła na podłogę. Jedynym odgłosem, który temu
towarzyszył był cichy szelest jej sukni.
- Wszystko stracone!
- Niech się pani nie załamuje. Chyba mam plan, ale musi mi pani
pomóc.
***
- Pani Esmeraldo?
- Taaak, Alojzy? – spytała wróża, zajęta destylacją płynów o
dziwnym zapachu i barwie.
- Eee… wczoraj podczas próby widziałem ducha. Wiem, że to brzmi
idiotycznie, ale…
- W żadnym wypadku! Proszę go opisać. Czy zauważył pan obecność
ektoplazmy?
- Czego? Nieee… to była taka piękna, młoda kobieta. Stróż
kiedyś mówił, że…
Wróżka uśmiechnęła się słodko, jakby zawierała w sobie cały
cukier wydzielany na kartki.
- Stróż mówi dużo, a nawet za wiele. Wiem, o co panu chodzi. To
bardzo złośliwa istota. Mami mężczyzn i kusi ich do samobójstwa.
Potrzebuje pan pomocy, zanim będzie za późno.
- Ja też tak pomyślałem. Ona się kręci właśnie po piwnicy i
pomyślałem, że zgłoszę to pani... może coś z tym pani zrobi.
Wróżka rzuciła mu się na szyję i poczuł się trochę nieswojo,
bo pachniała całym asortymentem najtańszych i najbardziej dusznych
perfum, jakie można było sobie wyobrazić.
- Dziękuję! Jest pan naprawdę bardzo pomocny! W tej chwili
zmierzam do piwnicy. Mam prośbę. Może mógłby pan w tym czasie
popilnować mojego pokoju? Wie pan, ten stróż lubi się czasami
kręcić tam, gdzie nie powinien… Kiedyś po jego wizycie zniknęła
moja najbardziej wrażliwa na aurę talia tarota!
Alojzemu nie przyszło do głowy nic innego, jak uśmiechnąć się
rozbrajająco i przystać na prośbę. Esmeralda zwiewnym krokiem
opuściła pokój, zamiatając na lewo i prawo cekinowymi szalami.
Mężczyzna zaczekał tylko, aż jej kroki ucichną i zabrał się do
myszkowania po pokoju. Przerzucił orientalne sukienki i cygańskie
pasy, ozdoby do włosów i chusty. Zajrzał pod szklaną kulę i inne
wróżkopodobne gadżety. Na wszelki wypadek nie ominął też talii
kart. Nie oszczędził żadnej szafki ani półki. Po zeszycie nie
było jednak śladu.
- A cegoś tak sukata?
Alojzy podskoczył ze strachu. Ten skrzeczący głos przeraził go
jeszcze bardziej niż duch Arlety.
- Boże, nie strasz pan!
- He, he. Jo to ino stary stróż. Co tu do strasenia? Ta w białej
kiecusi to strasyc se może, ali jo?
- Dobra, dobra. Wystarczy. Może pan wiesz, gdzie tu może być
zeszyt?
- Zesyt?
- Tak.
Stróż podrapał się po łysiejącej głowie.
- Kajet taki w synsie?
- Tak! – krzyknął Alojzy, żeby utwierdzić go w jego
rozważaniach.
- Co tak ksycyta, głuchym nie jest!
- Bo ten zeszyt może uwolnić panienkę w bieli. Arletę.
- Hę?
- Ducha!
- Aa, no to trza tak od razu było. Było się tu parę razy, się
widziało…
- Szybciej, nie ma czasu!
- Młodym to się wszyndzie śpieszy… a chwilka. Ino która to
panela była, a?
Alojzy nie czekał, aż stróż się zastanowi. Widać mechanizm
dedukcyjny był równie zardzewiały jak jego głos. Muzyk upadł na
podłogę i zaczął sprawdzać wypastowane panele. Niestety, ani
jeden drgnął.
- Ło panie, nie tak! – sapnął stróż i kucnął obok, następnie
postukał w otaczające go panele i podważył ten, który wydawał z
siebie głuchy dźwięk. Deska podskoczyła i uniosła się. Pod
spodem dojrzeli ładnie oprawiony zeszyt muzyczny do pięciolinii.
Alojzy wyrwał go i pospiesznie kartkował w poszukiwaniu swojej
(Arlety? pianisty? a może ich wspólnej?) melodii. Nie znalazł
jednak nic oprócz kilku serenad i jazzowych kawałków, zresztą
całkiem niezłych.
- Ee, głupiś pon? Tu nie bydzie!
- Jak to nie?! To gdzie?
- Jak się cosik cyni, to się szanuje – burknął stróż i
wyszarpnął mu zeszyt z rąk.
Następnie zabrał się za skubanie okładki zeszytu. Nagle
wewnętrzna warstwa odkruszyła się nieco i wypadła z niej pożółkła
koperta. Alojzy złapał ją i wyjął drżącymi rękami kilka stron
usianych drobnymi nutami. „Każdemu wolno kochać. Dla Arlety” –
głosił podpis ozdobnym pismem.
- Bingo! – sapnął Alojzy, wrzucił kopertę do kieszeni i wybiegł
z pokoju.
Pożegnało go mamrotanie stróża i narzekanie na dzisiejsze
wychowanie młodych.
Alojzy zbiegł po schodach z szybkością małego samochodziku i
pognał do salki, gdzie odbywały się próby. Zadyszany zasiadł do
fortepianu i zaczął grać. O zgrozo, nigdzie nie widział Arlety,
co gorsza – w powietrzu nie unosił się aromat róż,
świadczący o jej obecności. A jeśli nie zdążyła uciec przed
Esmeraldą?
Po chwili usłyszał stukot obcasów i do salki wpadła wróżka z
zaciśniętymi pięściami.
- Tym razem jej się nie udało! Przeklęta czarownica!
Alojzy poczuł, że oblewa go zimny pot. Co medium może zrobić
duchowi, którego nienawidzi?
- Prawie zniszczyłam jej aurę. Zresztą, sam zobacz –
zachichotała i rzuciła podłogę strzępek białej sukni z
diamencikami. Materiał zamigotał słabo. Z jego granic wyłonił
się zarys Arlety, wycieńczonej i skulonej.
- A teraz się pożegnamy. Raz na zawsze. Nie chciałaś pójść do
siebie, to nie pójdziesz nigdzie…
- Czekaj! – krzyknął Alojzy i ze zdziwieniem spostrzegł, że z
tego wołania utworzył się niespodziewany duet.
Wróżka Esmeralda obróciła się z silnym drżeniem i zakryła
usta rękami. W kącie stał inny cień, do którego Arleta błagalnie
wyciągnęła bladą dłoń. Alojzy wykorzystał impas i z całej
siły uderzył w klawisze. Salę zalała spokojna, nastrojowa muzyka.
Po chwili Kędziorek dołączył do swojej kompozycji śpiew.
Każdemu wolno kochać…
to miłości słodkie prawo
bo kocha się sercem a każdy je ma
Każdemu wolno kochać…
a więc za miłości sprawą,
niech znikną troski
a radość niech trwa…
Kątem oka Alojzy dostrzegł, jak Arleta nabiera sił i podnosi się.
Wróżka Esmeralda z kolei wcisnęła się w kąt, coraz bardziej
przytłoczona przez sytuację.
- Wróciłeś? – spytała tylko cicho, ale cień nadal milczał.
Alojzy kontynuował więc swoją piosenkę.
Byle serca się dobrały,
sen miłości wtedy śnić
może śmiały i nieśmiały,
snując złotą szczęścia nić
Każdemu wolno kochać...
to otuchą nas napawa,
miłość jest łaskawa
i warto dla niej żyć...
- I umrzeć – powiedziała Arleta i uśmiechnęła się smutno.
Jej biała suknia zafalowała i rozjaśniła się, jakby spłynął
na nią blask reflektorów. Lekko zawieszona w powietrzu przeszła, a
raczej przefrunęła na środek sali. Ktoś już tam na nią czekał.
Młody mężczyzna, którego można by wziąć za całkiem żywego i
przystojnego, gdyby nie sina cera i krwawy krawat nad kołnierzykiem
koszuli. Arleta wsunęła się w jego ramiona i zatańczyli walca.
Otoczyła ich muzyka i spokój.
- Kochaj tylko mnie… - wyszeptała łamiącym się głosem
Arleta i wtuliła głowę w pierś mężczyzny.
Sylwetka Arlety zaczęła się rozpływać i niknąć. Smoking
pianisty również stał się matowy, aż w końcu wcale nie było go
widać. Ich cienie pogrążyły się w wirze z czerwonych róż,
a potem odeszły. Na zawsze. Pojedyncze płatki kwiatów opadły na
podłogę wraz z łzą wróżki Esmeraldy.
- Krzywdziłam ją… zupełnie niepotrzebnie. To chyba nie była jej
wina…
- Na pewno pani wybaczy – zawyrokował Alojzy i skończył swoją
melodię głośnym akordem.
- Pokazał jej pan drzwi… i jemu też. Dziękuję…
- I teraz już na pewno znaleźli spokój?
Wróżka Esmeralda uśmiechnęła się smutno i spojrzała gdzieś
daleko, daleko nad ramieniem Alojzego, pewnie jeszcze dalej niż mury
klubu i granice Krakowa, może nawet granice całego świata.
- Spokój, hm… oni już go dawno znaleźli. Znaleźli go wtedy, gdy
znaleźli miłość…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz