-->

wtorek, 18 czerwca 2019

*1 Każdemu wolno kochać Kamila Szmigiel

I MIEJSCE
Każdemu wolno kochać
Kamila Szmigiel
OCENY


Wieczór mieszał się z cieknącą mgłą. Alojzy otulił się cieplej znoszonym paltem, które wcale nie chroniło przed lodowaciejącymi podmuchami listopada. Przede wszystkim starał się jednak ratować swój instrument, schowany w pocerowanym, nieszczelnym futerale. Deszcz nieustępliwie bębnił o blaszany lejek trąbki, który błyskał złotymi refleksami w świetle niknących latarni.
Alojzy kilkakrotnie potknął się o wyboisty bruk Kazimierza. Powitały go szare, chlupoczące kałuże i świadomość zmoczonych skarpetek. Właśnie niedawno ukończył z wyróżnieniem Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną. Niestety, wciąż nie mógł znaleźć pracy. Dla ambitnego absolwenta zatrudnienie w takim sektorze muzyki jak przyśpiewki Mazowsza albo radiowe, wysoko słodzone szlagiery ocierały się o hańbę – pewnie była to jedna z przyczyn, z powodu których poniewierał się po przytułkach, nie dojadał i nie mógł sprawić sobie nowych butów. Alojzy od zawsze bowiem wiedział, że jest stworzony do rzeczy wyższych – do płynnych glissand i improwizacji. Jego celem nie było jedynie odtwarzanie gotowych już przysmaków Gershwina czy Goodmana – miał zamiar komponować i uczynić z nazwiska Kędziorek firmę godną Chopina czy Moniuszki. Do tej pory nie pojawiła się odpowiednia okazja, ale los postanowił to zmienić. A właściwie deszcz.
But Alojzego wpadł w poślizg po mokrej nawierzchni bruku i zaczął ślizgać się jak źle naoliwiona łyżwa. Mężczyzna stracił równowagę i dostąpił bliskiego spotkania trzeciego stopnia z rynsztokiem. Jak ktoś kiedyś słusznie zauważył: „ideał sięgnął bruku”. Niestety, podczas upadku z rąk wypadła jego pieczołowicie chroniona trąbka, która huknęła z silnym rapsodycznym akcentem o wyboisty chodnik.
- Ojoj, to się panu narobiło – zaskrzeczało coś nad głową Alojzego.
Coś miało pognieciony kapelusz z szerokim rondem i w ogóle było pogniecione, a może trafniej byłoby stwierdzić, że pomarszczone – od tuzinów fałd na prochowcu po zmarszczki na twarzy, upodabniające ją do pyska zabiedzonego mopsa.
- Kim pan jest?!
- Ja? Ino taki prosty stróż se jestem – burknęło coś i uchyliło kapelusza. – Z kamienicy sem wyszedł, bo jak coś nie hukło…
- To moja trąbka! – jęknął Alojzy i pośpieszył, by podnieść instrument.
- A wyśta są muzyk? – ożywił się stróż, który z życiem zdawał się mieć niewiele wspólnego.
- A co, nie widać? – chciał odburknąć Alojzy, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. -Dlaczego pan o to pyta?
- Bo my, to znaczy pan właściciel szuka muzyka. Do klubu. Takiego modermistycznego, psze pana.
- Modernistycznego?
- No, żem powiedział właśnie – obruszył się stróż. – Ino łon chce na fortypian, nie takie blaszoki.
Alojzego przez chwilę zaświerzbiła ręka, żeby użyć trąbki do czegoś innego niż gry, a mianowicie do prezentacji prawego sierpowego, ale wtedy coś bardzo mocno zaburczało mu w brzuchu (nie jadł od dwóch dni), poza tym mokre skarpetki coraz bardziej mroziły mu stopy.
- A gdzie dokładnie jest ten lokal?
- Łe, to żeśta muzyk, to jeszcze skapuje. Ale żeśta ślepi? Przecież nad wami szyld wisi.
Alojzy puścił uwagę o wzroku mimo uszu i zadarł głowę do góry. Wyblakły, neonowy szyld ogłaszał, że znajduje się właśnie przed klubem „Róża”.
- Róża?
- Ano, psze pana. Róża. Tak se wymyślili, bo w środku zawsze pachnie różami.
- Bo może stoją w wazonach? – spytał ironicznie Alojzy, któremu ograniczenie horyzontów stróża w zakresie wysławiania się i orientacji muzycznej silnie działało na nerwy.
- E, gdzie tam, psze pana. Tam zawsze pachniało se różami, zanim się jeszcze pan właściciel sprowadził. Taki klimat, bo to miejsce to w ogóle z klimatem jest. I ludzie różnie gadają…
- A kiedy mógłbym przyjść na próbę? – przerwał Alojzy, który nie miał zamiaru wysłuchiwać kolejnej serii starych opowieści o dawnych czasach.
- A idźta, kiedy chceta. Właściciel prawie zawsze w środku. Teraz nawet możeta – ziewnął stróż i poszedł w kierunku małej kanciapy, gdzie czekała na niego ledwie zipiąca fajerka.
Alojzy wzruszył ramionami i wszedł do środka. Już na powitanie obezwładnił go aromat róż.
- Ile oni muszą tu tego trzymać – pomyślał i rozejrzał się dookoła, nigdzie jednak nie dostrzegł ani jednej róży.
Z piwnicy dobiegła do rzewna muzyka, przypominająca przedwojenne piosenki. Wybrał więc schody do góry. Znalazł tam dość osobliwy gabinet, którego drzwi otworzył jeszcze bardziej osobliwy człowieczek, przypominający swym strojem i wyglądem czerwonego błazna. Za drzwiami czekało go więcej niespodzianek. Na wprost stał mały stolik do kawy, a na nim rozłożone karty do tarota. Na otomanie siedziała kobieta w turbanie.
- Pan życzy?
- Eee… ja na przesłuchanie. W sensie taki stróż mówił, że szukacie…
- Tak, ale pianisty. Jeden trębacz na Mariackim wystarczy.
Alojzy zacisnął pięści tak mocno, że omal nie połamał i tak już zmęczonej życiem trąbki.
- Skończyłem dwa fakultety, w tym klasę fortepianu z wyróżnieniem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej.
- Aa, to proszę. Kierownik czeka na takich jak wy. Wybierzcie labirynt po prawo.
Alojzy przewrócił oczami i poszedł we wskazanym kierunku. Na swojej drodze napotkał przeszkodę w postaci czerwonej kotary, zupełnie jak w teatrze.
- Za zasłoną! – krzyknął ktoś zza kurtyny.
Mężczyzna odsłonił zasłonę i wsunął się do ciasnego pokoju, którego centralną część zajmowało szerokie, dębowe biurko, a ścianę szpecił wyglancowany ołtarzyk partyjnej trójcy świętej. Za biurkiem siedział łysawy dyrektor, który zawzięcie stukał na maszynie.
- Ja na przesłuchanie… Tak wiem, mam trąbkę, ale umiem grać na fortepianie. Skończyłem…
Dyrektor przerwał maszynową katorgę, podskoczył i wyrzucił w górę serdelkowe ręce.
- To cudownie! Zatrudniam was! A możecie zacząć pracę już dziś? Dostaniecie ekstra wynagrodzenie.
- Eee…
- Ach, panie kochany. Darujmy sobie te partyjne bzdety, takie czasy. A pan mi zresztą wygląda na porządnego inteligenta. Imaginuj pan sobie – mam pianistę, sprawdzonego, gra tu od trzech miesięcy i nagle co? Niedyspozycję sobie ubzdurał… no i właśnie dlatego tak wszystko szybcikiem, szanowny panie…
- Rozumiem. Tak, oczywiście, że mógłbym…
- Pan mi ratuje życie!
- Ale czy mógłbym najpierw coś zjeść? I może dostać jakieś suche skarpetki? Buty mi strasznie przemokły…

***

Alojzy obudził się zlany zimnym potem. Nie mógł powstrzymać drżenia, mimo że zadekował się pod trzema kołdrami. Instynkt podpowiadał mu, że coś jest nie tak, niestety, nie doprecyzował już co i dlaczego. Dlatego ziewnął, przekręcił się na drugi bok i ponownie zasnął.
Wstał w południe, po sowitym odpoczynku i uczcie. Zaraz po szybkim prysznicu udał się do sali, gdzie odbywały się próby. Właściciel lokalu udostępnił mu ją na wyłączność, czym wzbudził wielką zazdrość wśród kolegów po fachu. Ale co się dziwić, w końcu należało mu się to wyróżnienie – bez kręcenia nosem przyjął pierwszą lepszą ofertę pracy w spelunkowej kawiarence!
Alojzy zasiadł do fortepianu. Jakieś niejasne przeczucie bez określonego kształtu kołatało mu się po głowie. To nie była zwykła kompozycja, takie przychodziły szybko i bez trudu dawało się je przenieść na papier. Te nuty, które tym razem osiedliły się w jego myślach, coś szeptały. Coś lodowatego i ostrego, coś, co przeszywało mu skronie silniej od migreny. Poczuł się nieswojo. Rozejrzał się po sali. Był tu sam. Nigdy nie bał się samotności i nocy, ale tym razem czuł przerażenie. Jakby ktoś był tu obecny, mimo że przecież zamknął się od środka i miał zapewnioną wyłączność na próby. Jego palce powędrowały na klawisze i wydobyły z nich kilka dźwięków. Mimo że żyła w nich muzyka, były one puste i zimne, jakby brakło w nich życia. Zmienił kilka szczegółów. Nie podobało mu się to, co słyszał w swoim wnętrzu – upiorne echo nie dawało mu spokoju. Zalewała go ciągła sekwencja pozornie prostej piosenki o miłości. Coś mówiło mu, że była przebojem starych, trzeszczących płyt, jeszcze z ery patefonów. Postanowił nawet dorobić własny tekst. Każdemu wolno kochać.../ to miłości słodkie prawo/ bo kocha się sercem a każdy je ma…
- Ale nie każde serce bije, nie w każdym sercu płynie krew – syknęło coś w środku tej niewinnej sielanki.
Alojzy podskoczył na stołku i dostał gęsiej skórki.
- Ktoś tu jest?! – zawołał piskliwie.
Odpowiedziała mu cisza, którą wciąż drążyła tylko męcząca piosenka. Mężczyzna otulił się cieplej płaszczem. Dlaczego było tu tak zimno? Przecież kaloryfer nie mógł się zapowietrzyć… Na trzęsących się nogach wyszedł z sali i postanowił sprawdzić kotłownię.
Nagle, gdzieś za swoimi plecami usłyszał przeszywający huk. Nie, to nie był zwykły hałas spadającego przedmiotu. Najbliżej było mu do wystrzału z pistoletu. Alojzy skulił się w sobie i poczuł paraliżujący strach. Nie mógł nawet oddychać. Zanim stracił przytomność, wydawało mu się jeszcze przez chwilę, że słyszy kobiecy szloch.

***

- E, cośta. Choróbsko jakie?
Zdezorientowany Alojzy otrząsnął się. Nad sobą zobaczył mopsią twarz stróża. A więc wszystko jasne, to stary zrobił cały ten cyrk.
- Co mnie pan straszy… zawału bym dostał… jakieś hałasy robicie…
- Wypraszom se, psze pana, bo ja to dopiero żem przyszedł. A co, huk z pistoletu słyszał?
- Skąd…
- No bo żem mówił, że ludzie różne rzeczy gadają, ino nie chcieliśta słuchać!
- Jakie rzeczy… co ludzie gadają… i powiedzcie, czemu pianista zrezygnował? W ostatniej chwili przed koncertem?
- Iii, jak zrezygnował. Sam go odcinałem, cały sztywniuśki już był.
Alojzy zaczął żałować, że w ogóle odzyskał przytomność. Zebrało mu się na wymioty.
- Zabiła się ta bieda. Tam, jak się idzie…
- Ale dlaczego? – zapytał tylko szybko Alojzy, który nie miał zamiaru poznać nawigacji do miejsca, w którym poprzedni muzyk postanowił zakończyć życie.
- A no bo psze pana, fiksum dyrdum – skwitował stróż i zakręcił ręką kółeczko nad czołem.
- He?
- Zgupło mu się. Głosy zaczoł słyszeć. Cosik go prześladowało, nie mioł spokoju nigdzie. Schudł, a jaki się blady zrobił. No, wyśta też niezły anymik…
- A ten wystrzał? Pistolet?
- Ja nic nie wim!
Alojzy westchnął i wysupłał z kieszeni kartkę na papierosy. I tak nie palił. Stróż uśmiechnął się i szybko schował ją do portfela.
- Bo to ludzie gadają, że tu tragedyja jeszcze przed wojną była. Jakaś tancerka się zabiła i ona tu straszy podobno. Na muzyków brana, we łbie im mąci. Pokazuje się czasem, zawsze w białej sukni, takiej leganckiej, do ziemi, co w niej jak łabędź wygląda. A ładna cholera jest, jak nie wim, co.
- Widział ją pan?
Uparte milczenie stróża skłoniło Alojzego do pożegnania się z kartką na alkohol.
- Raz. Właśnie jak stała obok tego, co na stryczku…
- I jak wyglądała? – przerwał szybko Alojzy.
- A inna taka. Śniada, czarne loki. Łoczy czorne, a usta jakie pinkne, ino by całować. To łona tak różami pachnie. Ino tak zimno łod nij, że strach. W kościach aż łupie.
- Wiadomo coś o niej? Czemu się zabiła?
- Bo ją chłop rzucił. A sama podobno czystego suminia nie miała. Kropnęła jakiego apasza…
- Zaraz, zaraz. Ona jest duchem, tak? A może przywołała go sekretarka dyrektora? Ona się babra w jakieś karty i…
- E, panie kochany. Te wróżkę, pożal się Bożesiu, toż to pan kierownik wytrzasł po to, żeby tego wąpierza odesłać właśnie. A on jak na złość, odyjść ni chcy. No i co tu robić? Kierownik to już nie wyrabio, bo nikt ni chcy groć u nigo, jak tu co chwila coś… Dobrze, że wyśta mu się trafili.
- Ale czego ona może chcieć? Czemu nie może odejść?
- A bo jo wim? Idźta se lepij grzańca strzelić, bośta sami zimni jak lód sóm…

***
Zobaczył ją w poświecie i zapachu róż. Stała przy fortepianie i uśmiechała się smutno. Była dokładnie taka, jak opisywał ją stróż. Zagubiona w białych falbankach łabędziej sukni i biżuterii z diamentów. W drobnej dłoni ściskała wysadzaną brylancikami torebkę. Alojzy spróbował być dżentelmenem, mimo że ugięły się pod nim nogi.
- Mogę pani jakoś pomóc?
Odwróciła się z dziecięcym zdziwieniem na owalnej twarzy. W dużych ciemnych oczach wciąż widać było łzy.
- Może mi pan coś zagrać? - spytała po chwili.
Miała dźwięczny, miękki głos.
- Tą melodię, którą próbowała mnie pani opętać?
- Och, nie robiłam tego specjalnie... chciałam ją po prostu wreszcie usłyszeć. To taka piękna, zapomniana melodia o miłości...
- Ale przecież pani jest śmiercią, nie miłością - burknął Alojzy, który odzyskał swoją dawną butę. - Ten pianista się przez panią powiesił.
- Nie przeze mnie… tylko przez życie…
- Co?
- Zakochał się we mnie. Ale nie mogliśmy być razem, bo był człowiekiem. Dlatego skończył życie, żeby odnaleźć mnie po śmierci.
- To coś mu chyba nie wyszło.
- Nie w tym rzecz… on już pewnie jest po drugiej stronie, albo błądzi po świecie tak samo jak ja… tylko ja nie mogę znaleźć drzwi.
- Tam są drzwi - stwierdził lakonicznie Alojzy i pokazał dębowe drzwi za swoimi plecami.
Że też te duchy muszą być takie nierozumne…
- Och, nie o takie drzwi. O drzwi do spokoju. Do śmierci.
- A to przepraszam, bo się zgubiłem. To pani nie jest trupem?!
Obdarzyła go smutnym śmiechem, z którego wyłaniała się gorycz.
- Nie żyję, to prawda. Ale nie jestem też do końcu martwa. Podobnie jak inne dusze w niewoli jestem gdzieś pomiędzy. Szukam kogoś, kto mi pomoże przejść na drugą stronę. Kto pomoże mi się oczyścić…
- Pani wybaczy, chyba już sobie pójdę - mruknął i zaczął się cofać.
Złapała go jednak za rękę i poczuł jak zimno przenika jego nadgarstek.
- Proszę, tylko kilka taktów…
- A potem co? Odbije mi tak jak tamtemu? Ja chcę jeszcze trochę pożyć!
Wyszarpał dłoń z jej uścisku i doskoczył ku drzwiom. Nie zdążył nawet nacisnąć klamki, bo znów zobaczył ją przed sobą, mimo że przed chwilą stała przecież pięć metrów za nim.
- Niech mi pan pomoże znaleźć drzwi… tylko o to proszę… potem sobie pójdę, naprawdę. Niech pan mnie tu samej nie zostawia, boję się…
- Ale czego? Przecież zna pani to miejsce. Chyba o wiele lepiej niż ja.
- To prawda… długo tu pracowałam. Tańczyłam w nocy, żeby świat nie widział. Nie osądzał.
- A potem co? Czemu pani…
- Nie miałam już po co żyć… mój doktor mnie zostawił, obwinił o wszystko… zresztą nie byłam taka jak dawniej. Cały czas widziałam tamtego apasza...
- Kogo?
- Czarnego Kazika. Byłam z nim kiedyś, ale to było bardzo dawno temu. Sama już kiepsko to pamiętam. Tylko on zaczął się domyślać, że ja i doktor… pan wie, jacy oni są zaborczy… chciał pieniędzy, wierności, żebym więcej tańczyła... popchnęłam go na schodach, złamałam mu kark… serce chyba też… potem za mną chodził, z takim smutnym wzrokiem! Jak zbity pies. Tylko nigdy nic nie mówił. Wie pan, jakie to było straszne?! Cały czas ta cisza, ach, ta cisza! On mi pozwolił zapomnieć, ten pianista. Przyniósł mi ukojenie od moich koszmarów, pokazał mi, że mogę kogoś na nowo pokochać…
Arleta zapadła się w białej sukni, obszywanej na piersi cekinami i krwią. Jej drobne ciało zadrżało od głośnego szlochu. Płaczące kobiety zawsze wzbudzały litość Alojzego, nawet te martwe i potępione.
- No, niech już pani nie płacze… zagram dla pani, tylko spokojnie…
- Och, pan jest aniołem! - powiedziała przez spazm i otarła łzy wierzchem dłoni.
Alojzy podszedł do fortepianu i zaczął grać melodię, która od dawna lęgła się w jego głowie jak robactwo nie do wytępienia.
- A napisał pan może słowa?
- Tak. Wymyśliłem kilka zwrotek, ale to nic wielkiego…
- Proszę zaśpiewać, na pewno są bardzo ładne…
Alojzy odchrząknął i po chwili wydobył z siebie głos:

Każdemu wolno kochać…
to miłości słodkie prawo
bo kocha się sercem a każdy je ma
Każdemu wolno kochać…
a więc za miłości sprawą,
niech znikną troski
a radość niech trwa…

- Jakie to piękne! - szepnęła Arleta i z zachwytu załamała ręce.
- To dlaczego pani jeszcze tu jest?
Zorientowała się, że mówi do niej. Rozejrzała się po sali prób i dotknęła sukni.
- Nie wiem…
- Przecież wszystko było tak jak powinno. Zagrałem i zaśpiewałem.
- Widać czegoś brakowało…
- No to ja nie wiem, wróżką nie jestem. Właśnie, wróżka… To może zawołałam Esmeraldę, niech ona z panią porozmawia.
- Niech pan tylko nie woła tej wiedźmy! Błagam pana!
- Wiedźmy? Przecież ona chce tylko panią odprawić.
Arleta przyłożyła dłonie do uszu i krzyknęła:
- Ona mnie dręczy… wiąże mi duszę, kiedyś zmusiła mnie do swojego seansu! To było takie straszne, musiałam robić wszystko, co kazała, chociaż nie chciałam… ona wcale nie pragnie mi pomóc. Chce mnie zniszczyć…
Po jen twarzy przeszedł cień grymasu.
- Ale dlaczego?
- Bo jest zazdrosna. Obwinia mnie o tego pianistę. Powiedziała to samo, co pan. Że go opętałam. Że nie wytrzymał. Że zabił się, bo mu kazałam. Ale on przecież tylko nie dokończył melodii…
- Zaraz, zaraz. To była jego melodia?
- Chciał skomponować ją dla mnie. Pamiętam, jak grał przy mnie kilka taktów i właśnie to panu przekazywałam, najlepiej jak udało mi się zapamiętać. On miał cały zeszyt z nutami, taki jak pan…
- I co się z nim stało?
- Jak to? Przecież pan wie… powiesił się, chociaż prosiłam, żeby tego nie robił. To był dobry człowiek…
- Nie pianista. Zeszyt.
Arleta drgnęła.
- Och. Nie mam pojęcia. Po jego śmierci cały ten świat zrobił się jeszcze bardziej pusty. Wszystko jest takie szare, zacierają się granice…
- Może znajdzie pani spokój, jeśli znajdzie pani zeszyt - przerwał Alojzy i wyczekująco popatrzył na Arletę.
- Dlaczego nie? Zawsze można spróbować.
- Ma pani może jakieś podejrzenia co do miejsca, gdzie może się znajdować zeszyt?
- Na pewno nie w pana pokoju. To znaczy ten pokój kiedyś był jego. Znam tam każdy kąt, zresztą po jego śmierci spędziłam tam dużo czasu.
- A wróżka Esmeralda? Może ona będzie coś wiedzieć?
- Tylko nie to…
- Spokojnie. Przecież może pani iść do jej pokoju i go przeszukać. Co za problem, chyba może się pani zrobić niewidzialna.
- Nie w tym rzecz. Ona jest medium. Wyczuje mnie. To musi być pan...
- Nie wejdę tak sobie do jej pokoju. Przecież ona tam siedzi cały czas!
Arleta upadła na podłogę. Jedynym odgłosem, który temu towarzyszył był cichy szelest jej sukni.
- Wszystko stracone!
- Niech się pani nie załamuje. Chyba mam plan, ale musi mi pani pomóc.

***

- Pani Esmeraldo?
- Taaak, Alojzy? – spytała wróża, zajęta destylacją płynów o dziwnym zapachu i barwie.
- Eee… wczoraj podczas próby widziałem ducha. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale…
- W żadnym wypadku! Proszę go opisać. Czy zauważył pan obecność ektoplazmy?
- Czego? Nieee… to była taka piękna, młoda kobieta. Stróż kiedyś mówił, że…
Wróżka uśmiechnęła się słodko, jakby zawierała w sobie cały cukier wydzielany na kartki.
- Stróż mówi dużo, a nawet za wiele. Wiem, o co panu chodzi. To bardzo złośliwa istota. Mami mężczyzn i kusi ich do samobójstwa. Potrzebuje pan pomocy, zanim będzie za późno.
- Ja też tak pomyślałem. Ona się kręci właśnie po piwnicy i pomyślałem, że zgłoszę to pani... może coś z tym pani zrobi.
Wróżka rzuciła mu się na szyję i poczuł się trochę nieswojo, bo pachniała całym asortymentem najtańszych i najbardziej dusznych perfum, jakie można było sobie wyobrazić.
- Dziękuję! Jest pan naprawdę bardzo pomocny! W tej chwili zmierzam do piwnicy. Mam prośbę. Może mógłby pan w tym czasie popilnować mojego pokoju? Wie pan, ten stróż lubi się czasami kręcić tam, gdzie nie powinien… Kiedyś po jego wizycie zniknęła moja najbardziej wrażliwa na aurę talia tarota!
Alojzemu nie przyszło do głowy nic innego, jak uśmiechnąć się rozbrajająco i przystać na prośbę. Esmeralda zwiewnym krokiem opuściła pokój, zamiatając na lewo i prawo cekinowymi szalami. Mężczyzna zaczekał tylko, aż jej kroki ucichną i zabrał się do myszkowania po pokoju. Przerzucił orientalne sukienki i cygańskie pasy, ozdoby do włosów i chusty. Zajrzał pod szklaną kulę i inne wróżkopodobne gadżety. Na wszelki wypadek nie ominął też talii kart. Nie oszczędził żadnej szafki ani półki. Po zeszycie nie było jednak śladu.
- A cegoś tak sukata?
Alojzy podskoczył ze strachu. Ten skrzeczący głos przeraził go jeszcze bardziej niż duch Arlety.
- Boże, nie strasz pan!
- He, he. Jo to ino stary stróż. Co tu do strasenia? Ta w białej kiecusi to strasyc se może, ali jo?
- Dobra, dobra. Wystarczy. Może pan wiesz, gdzie tu może być zeszyt?
- Zesyt?
- Tak.
Stróż podrapał się po łysiejącej głowie.
- Kajet taki w synsie?
- Tak! – krzyknął Alojzy, żeby utwierdzić go w jego rozważaniach.
- Co tak ksycyta, głuchym nie jest!
- Bo ten zeszyt może uwolnić panienkę w bieli. Arletę.
- Hę?
- Ducha!
- Aa, no to trza tak od razu było. Było się tu parę razy, się widziało…
- Szybciej, nie ma czasu!
- Młodym to się wszyndzie śpieszy… a chwilka. Ino która to panela była, a?
Alojzy nie czekał, aż stróż się zastanowi. Widać mechanizm dedukcyjny był równie zardzewiały jak jego głos. Muzyk upadł na podłogę i zaczął sprawdzać wypastowane panele. Niestety, ani jeden drgnął.
- Ło panie, nie tak! – sapnął stróż i kucnął obok, następnie postukał w otaczające go panele i podważył ten, który wydawał z siebie głuchy dźwięk. Deska podskoczyła i uniosła się. Pod spodem dojrzeli ładnie oprawiony zeszyt muzyczny do pięciolinii. Alojzy wyrwał go i pospiesznie kartkował w poszukiwaniu swojej (Arlety? pianisty? a może ich wspólnej?) melodii. Nie znalazł jednak nic oprócz kilku serenad i jazzowych kawałków, zresztą całkiem niezłych.
- Ee, głupiś pon? Tu nie bydzie!
- Jak to nie?! To gdzie?
- Jak się cosik cyni, to się szanuje – burknął stróż i wyszarpnął mu zeszyt z rąk.
Następnie zabrał się za skubanie okładki zeszytu. Nagle wewnętrzna warstwa odkruszyła się nieco i wypadła z niej pożółkła koperta. Alojzy złapał ją i wyjął drżącymi rękami kilka stron usianych drobnymi nutami. „Każdemu wolno kochać. Dla Arlety” – głosił podpis ozdobnym pismem.
- Bingo! – sapnął Alojzy, wrzucił kopertę do kieszeni i wybiegł z pokoju.
Pożegnało go mamrotanie stróża i narzekanie na dzisiejsze wychowanie młodych.
Alojzy zbiegł po schodach z szybkością małego samochodziku i pognał do salki, gdzie odbywały się próby. Zadyszany zasiadł do fortepianu i zaczął grać. O zgrozo, nigdzie nie widział Arlety, co gorsza – w powietrzu nie unosił się aromat róż, świadczący o jej obecności. A jeśli nie zdążyła uciec przed Esmeraldą?
Po chwili usłyszał stukot obcasów i do salki wpadła wróżka z zaciśniętymi pięściami.
- Tym razem jej się nie udało! Przeklęta czarownica!
Alojzy poczuł, że oblewa go zimny pot. Co medium może zrobić duchowi, którego nienawidzi?
- Prawie zniszczyłam jej aurę. Zresztą, sam zobacz – zachichotała i rzuciła podłogę strzępek białej sukni z diamencikami. Materiał zamigotał słabo. Z jego granic wyłonił się zarys Arlety, wycieńczonej i skulonej.
- A teraz się pożegnamy. Raz na zawsze. Nie chciałaś pójść do siebie, to nie pójdziesz nigdzie…
- Czekaj! – krzyknął Alojzy i ze zdziwieniem spostrzegł, że z tego wołania utworzył się niespodziewany duet.
Wróżka Esmeralda obróciła się z silnym drżeniem i zakryła usta rękami. W kącie stał inny cień, do którego Arleta błagalnie wyciągnęła bladą dłoń. Alojzy wykorzystał impas i z całej siły uderzył w klawisze. Salę zalała spokojna, nastrojowa muzyka. Po chwili Kędziorek dołączył do swojej kompozycji śpiew.

Każdemu wolno kochać…
to miłości słodkie prawo
bo kocha się sercem a każdy je ma
Każdemu wolno kochać…
a więc za miłości sprawą,
niech znikną troski
a radość niech trwa…

Kątem oka Alojzy dostrzegł, jak Arleta nabiera sił i podnosi się. Wróżka Esmeralda z kolei wcisnęła się w kąt, coraz bardziej przytłoczona przez sytuację.
- Wróciłeś? – spytała tylko cicho, ale cień nadal milczał.
Alojzy kontynuował więc swoją piosenkę.

Byle serca się dobrały,
sen miłości wtedy śnić
może śmiały i nieśmiały,
snując złotą szczęścia nić

Każdemu wolno kochać...
to otuchą nas napawa,
miłość jest łaskawa
i warto dla niej żyć...

- I umrzeć – powiedziała Arleta i uśmiechnęła się smutno.
Jej biała suknia zafalowała i rozjaśniła się, jakby spłynął na nią blask reflektorów. Lekko zawieszona w powietrzu przeszła, a raczej przefrunęła na środek sali. Ktoś już tam na nią czekał. Młody mężczyzna, którego można by wziąć za całkiem żywego i przystojnego, gdyby nie sina cera i krwawy krawat nad kołnierzykiem koszuli. Arleta wsunęła się w jego ramiona i zatańczyli walca. Otoczyła ich muzyka i spokój.
- Kochaj tylko mnie… - wyszeptała łamiącym się głosem Arleta i wtuliła głowę w pierś mężczyzny.
Sylwetka Arlety zaczęła się rozpływać i niknąć. Smoking pianisty również stał się matowy, aż w końcu wcale nie było go widać. Ich cienie pogrążyły się w wirze z czerwonych róż, a potem odeszły. Na zawsze. Pojedyncze płatki kwiatów opadły na podłogę wraz z łzą wróżki Esmeraldy.
- Krzywdziłam ją… zupełnie niepotrzebnie. To chyba nie była jej wina…
- Na pewno pani wybaczy – zawyrokował Alojzy i skończył swoją melodię głośnym akordem.
- Pokazał jej pan drzwi… i jemu też. Dziękuję…
- I teraz już na pewno znaleźli spokój?
Wróżka Esmeralda uśmiechnęła się smutno i spojrzała gdzieś daleko, daleko nad ramieniem Alojzego, pewnie jeszcze dalej niż mury klubu i granice Krakowa, może nawet granice całego świata.
- Spokój, hm… oni już go dawno znaleźli. Znaleźli go wtedy, gdy znaleźli miłość…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo