-->

niedziela, 19 sierpnia 2018

#13 "Czarne i białe" Idunn

 
Czarne i białe
Idunn


Bo nie zapomnisz mnie,
Gdy moją piosenkę spamiętasz,
W melodii jest siła zaklęta
Aleksander Żabczyński, Już nie zapomnisz mnie

Konkurs miał odbyć się za trzy dni, w czwartek.
Gdyby chodziło o zwyczajną piosenkę nie sprawiałoby mi to problemu, ba!, wręcz cieszyłabym się na tę chwilę, gdy stanę przed tłumem ludzi i przed jury, i zacznę śpiewać. Ale miałam problem. Bo jak zaśpiewać melodię wesołą tak, by słuchającym ze smutku pękło serce? Ona tak potrafiła. Ja – jeszcze nie. A czas płynął. Słuchając więc angielskiego walca po raz kolejny przeglądałam stare fotografie i zgromadzone w cyfrowej bazie danych skany ocalałych kart gazet i próbowałam dociec, gdzie tkwi ta tajemnica.

Warszawa 1933
Może to specyfika czasów, w jakich żyjemy. Może tego, że świat jest taki szary, cały taki na nie, taki zimny. Może te czasy nas popsuły. W doskonały kobiecy genotyp wkradła się mutacja, gdy potrzeby zetknęły się z zimną ścianą obojętności
i niezrozumienia. Trzeba się było dostosować, ewoluować, usunąć wadliwe elementy, zastąpić je pasującym do realiów kawałkiem puzzla, wyzbytego
z nadmiaru uczuć, za to z pustkami małymi na wszystkich swoich czterech ścianach. Ona już nie pamięta, co u niej kiedyś tam było, w moich pustkach. Na jednej
z pewnością kobiecość, na drugiej z pewnością subtelność, szlachetność, nie wie. Popsuły nas czasy. Czasy zamieniły Śpiące Królewny w martwe bryły lodu, Kopciuszki z powrotem z sprzątaczki, w Królewny Śnieżki, które ze zgniłym kawałkiem jabłka wciąż w ustach nie doczekały się przybycia księcia.
 – Źle!
Ostry głos przerywa melodię, palce unoszą się nad biało-czarne klawisze. Janek opiera jedną rękę na klapie fortepianu i patrzy na nią.
 – Nie możesz tego tak śpiewać. To nie jarmark. To nie jest wesoła melodia do śpiewania na dansingach. O co chodzi? – ostry głos łagodnieje. – Coś się stało?
Kręci głową i puszcza mikrofon.
 – Nie wiem – mówi, otwierając oczy.
Przede nią na stołach poustawiane krzesła, zmyta podłoga zdążyła wyschnąć. Przez ciężkie kotary przesącza się sztuczne światło neonów z ulicy. Musi być już późno. A oni nadal nie jesteśmy gotowi.
 – Wczuj się. Musisz być perfekcyjna, moja droga – wraca pełen profesjonalizm. – Jeszcze raz.
Dobrze. Głęboki wdech, spróbuje raz jeszcze.
 – Już dziś pamiętam dzień niezapomniany…
Głos płynie, ale jest zbyt ciężki jak na tak delikatną, frywolną melodię. To jeszcze nie to, nie to, co powinno być. Jak to zmienić? Jak balansować głosem, żeby on wiedział, że choć nuty są radosne, ona wcale taka nie jestem? Ona wierzy w słowa, które wypowiada, bo one są prawdziwe i dotykają ją – i jego, choć on być może wcale o tym nie wie. Jak śpiewać, by palce igrające z bielą i czerni klawiszy zagrały na czerwieni policzków? Żeby tylko zwrócił na nią uwagę, to przecież ich walc, niech w końcu z nią zatańczy.

W piątek rano stwierdziłam, że wiem, dlaczego głos śpiewaczki brzmi tak, jakby miała tajemnicę – i przekazywała ją tylko jednej osobie. Może to specyfika świata, w jakim żyjemy. Może tego, że jest on taki szary, cały taki na nie, taki zimny. Może ten świat nas popsuł. Bo męska rzecz, być daleko, a kobieca – wiernie czekać – tak, jakby kobieta była tylko tym, czym uczyni ją mężczyzna. Świat przypisał nam pewne role i nie wypada, byśmy to my uczyniły ten pierwszy krok. Czasami lepsze od ciszy są słowa – a już w ogóle słowa, do których serce dorabia melodię. I choć faktycznie czasem jestem bez ciebie malutka, to w pogoni za szczęściem jestem w stanie zrobić rzeczy wielkie. Czasem wystarczy szerszy uśmiech, krok naprzód
w ciemność, skok wiary – i kobiecy głos może stać się narzędziem walki
o mężczyznę, miłość i własne szczęście.

Warszawa 1945
To było jak jakiś czarno-biały koszmar. Jakby niebo zdecydowało całe zło świata, cały brud i bałagan zrzucić na to miasto, przysypując nim to, co niegdyś dawało tyle radości. Dlatego gdy w końcu stanęła u progu, jakby u bram piekła, tego piekła, które wcześniej nazywała domem, stanęła oniemiała i skamieniała – jak żona Lota niemalże, bo zgroza okazała się dużo większa niż wszelakie funkcje życiowe. Bo jak można żyć, gdy wszystko inne umarło? Chwilę trwało, nim wróciła do siebie, przełknęła gulę przerażenia, odbierającą oddech i zamrugała (bo a nuż to tylko zwidy). I to, co podejrzewała już od dawna wróciło ze zdwojoną siłą. Trzeba będzie nauczyć się żyć samej, bo to, co dawne, przeminęło, a niewypowiedziane nigdy słowa już nie wrócą. Dlatego, czując się wdową po mężu, którego nie miała i sierotą bez dzieci, którym nie zdążyła dać życia padła na kolana i otworzyła usta, by rozpocząć lament, mający poruszyć niebo i ziemię, mający poruszyć samego Boga, a jej dać choć trochę ukojenia. Bo czasem, gdy straci się wszystko, nawet cisza to za mało.
 – Nadeszły inne dni i takie zmiany, i tyle burz – zaczęła, pochylając głowę, a zdławiony głos dygotał. – Nie ujrzę więcej cię, o, ukochany, wśród krzewów róż…

Nagranie chrypiało, żyjąc własnym życiem, obraz powoli przesuwał się po Warszawie zmiecionej w pył. Nagrywający dziennikarz chyba nie wiedział, że przez przypadek stał się świadkiem najlepszego wykonania tej piosenki. Snuła się cicho w tle i rozdzierała serce, bo pierwszy raz ta wesoła melodia zaśpiewana została tak, jak powinna. Dziennikarz nie wiedział, że jedna z tak wielu kobiet oszalałych z rozpaczy to gwiazda wielkiego formatu, znana i ceniona. Gwiazda, która teraz spadła w te gruzy i nadal próbowała dać ocalałym trochę blasku. A może śpiewem próbowała uratować siebie. Siedziała więc w bezruchu i tylko czuła, jak policzki coraz bardziej wilgotnieją. Nie mogła jednak odwrócić wzroku. Melodia stapiała się w jedno z rozpaczliwym wyciem matek i żon, babć i córek, tych, którzy powrócili do miasta popiołów i znaleźli tam tylko milczącą obecność śmierci.
 – Taka jestem bez ciebie malutka, biedna tak, samotna tak…
To było ostatnie nagranie tej piosenki. Nigdy więcej Janina Brochwiczówna nie śpiewała jej, choć wielokrotnie ją proszono. Zachowało się oryginalne nagranie z roku 1933 i choć później próbowano nagrać całą płytę ponownie, Brochwiczówna tego walca nigdy nie zaśpiewała. Trzeba było ciąć starą, by ten jeden utwór dokleić sztucznie – jakby rana pulsująca tęsknotą wciąż krwawiła i niczym, ani nową orkiestrą, ani nową aranżacją nie można było jej wyleczyć.
 – Serce bije mi w piersi równiutko, jak zegarek, tik-tak, tik-tak…
A moje? Czy biło równiutko? Czy bogatsza w wiedzę, jaką zdobyłam, by zaśpiewać tę piosenkę tak, jak na to zasługiwała, czułam się pewniejsza, stojąc na tej scenie? Małe spojrzenie w przeszłość i już czułam zapach tamtych papierosów i perfum, mieszających się w jedno, widziałam ten neon, rzucający blask na podłogę, widziałam nawet plakat wiszący z tyłu – Janiny Brochwiczównej koncert przy akompaniamencie orkiestry tanecznej Odeon, chwytając mikrofon jak ona wielokrotnie to robiła spoglądam w stronę tego starego fortepianu, którego już nie ma i fortepianisty, dla którego zawsze śpiewała ten walc. Wystarczyło uśmiechnąć się leciutko mimo serca, wyrywającego się do dłoni
o smukłych, długich palcach, teraz muskających biało-czarne klawisze, przypomnieć sobie uśmiech, który pewnie nie raz jej się śnił, wypowiedzieć życzenie, by słowa, których nie umiemy wypowiedzieć znalazły swoje odzwierciedlenie w piosence, połączeniu serca i rozumu, słów i melodii, bo gdy w grę wchodzą uczucia człowiek zatraca zdolność komunikowania w sposób znany wszystkim ludziom. Niewypowiedziana miłość traci zdolność twórczą i staje się kawałkiem szkła wybitym z witraża – nadal pięknie przepuszcza światło, ale rani, ilekroć chwyci się za krawędź. Można by tego uniknąć, gdyby ludzie mniej bali się siebie i mniej bali się odkrywać siebie. Wspomnieniami nie da się żyć – ale wspomnienia można zaśpiewać.
 – Szczęście trwało, niestety, zbyt krótko – kontynuuję niedokończoną nigdy historię miłosną myśląc o tym, żeby tym razem im się udało, żeby w tej melodii, płynącej przecież z serca, słowa do których trzeba nie lada odwagi, wreszcie odnalazły swoje echo. – Uleciało w dal, jak ptak.
Może mi się wydaje, bo śpiew przecież zaburza czasoprzestrzeń, ale udaje mi się chwycić tę rwącą nić i połączyć teraz z kiedyś, jego – z nią.
 – Taka jestem bez ciebie malutka – śpiewam dalej i patrzę na mężczyznę siedzącego przy fortepianie. Ten chyba wyczuwa spojrzenie, bo ręce mu drżą; tym mocniej zaczyna naciskać klawisze. – Biedna tak – trudno zmusić głos, by pozostał delikatnym, skoro jego zadaniem jest przywołać tego, który zabierze samotność, by głos, zamiast władczym, miał w sobie nutę prośby. – I smutna tak – a jednak, chcę i pragnę całą sobą, by on przejął inicjatywę, by nie grali przeciw sobie, a razem, by cała historia miłosna zawarta w tej małej, niepozornej piosence, miała swój wielki finał i wreszcie ostatnie akordy mogły wybrzmieć tak, jak powinny – bez smutku, choć wiem doskonale, że w tę historię miłosną smutek wpleciony jest od pierwszej, wspólnej, aż do ostatniej, samotnej już dla śpiewaczki nuty.
I tak to właśnie zaśpiewałam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo