-->

niedziela, 19 sierpnia 2018

#19 "Niewinność śniegu" Blady Księżyc

 
WYRÓŻNIENIE
 Niewinność śniegu
Blady Księżyc


Padał śnieg, a ona piła wino. Dużo wina. I nie czuła nic, niemo zaklęta w przeszłości. Bezruchoma w otchłani wspomnień, oddychająca tylko czasami, szybkimi lecz płytkimi wdechami, jakby wyłącznie dla podtrzymania funkcji życiowych, zastygłych gdzieś w odległych wnętrznościach jej duszy, o lokalizacji trudnej do sprecyzowania, gdzieś na granicach bytu i niebytu, gdzie nie ma ani przestrzeni ani czasu. Wichry huczały wokół porywając w górę, niczym tiulową zasłonę, płatki skrzące się w świetle księżyca, jak gwiezdny pył i tarmosząc gibkimi czubkami sosen, jakby chciały je od ich ciemnozielonych, kłujących tułowi oderwać, i posłać w czarne ramiona tej zimowej bezgwiezdnej nocy. A ona, skąpana w ciepłych barwach trzaskających nieopodal w kominku wesołych płomieni, siedziała ze wzrokiem utkwionym w bliżej nieokreślonej przestrzeni przed sobą. Wspomnienia naokół wystrzeliwały i gasły, niczym iskry próbujące ujść przed zaborczą a gorącą miłością ognia, która zbyt je pali, by mogły pozostać w niej skąpane, a której brak tak rychło prowadzi je do zguby. Palcami, mimowolnie, jakby w automatycznym, ze świadomości wyjętym geście, przesuwała niemrawo po nóżce kieliszka tak gładkiej, tak smukłej, że wręcz zdawałoby się, iż możliwej do złamania przez tę pieszczotę niegroźną a na wpół niedbałą.

I wówczas, jakby ta podpora pełnej trunku czary była drogą dla jej myśli, pobiegły one równie prędko co niekontrolowanie w stronę krain nie tak odległych i nie tak starych, ale pamiętających, tak jak ona, o tym, co ich.



~  *  ~  ~  *  ~  ~  *  ~

Gdzieś w oddali słychać było dzwonki sań a gałązki bzów przymarzały do jej palców.
Tam on szedł. Był oszalały, na wpół pobladły i wiądł. Kwiaty gniły pod jego stopami. A on szedł. I, nie dostrzegając śladów zostawianych przez niego, wraz z nim poszło jej życie, niepostrzeżenie gnijąc w iluzji bogatych krain, gdzie szczęście kwitnie bujnie jak kwiecie a nie zna się łez innych niż deszcz. Trwając u boku panicza marzeń jej żywot przyspieszał swe tępo i w miejscu mijał szybciej, stopniowo obracając się w pył, niezauważenie odchodząc w nicość, jakby nigdy nie istniał. Ale ona tego nie widziała, oczy utkwiwszy w jego obliczu i nie mogąc, nie chcąc spojrzeć na siebie, myślała o słonecznym uśmiechu losu, nie słysząc w nim drwiny, o pomyślnej odmianie bytu, nie bacząc na jej ironię, zatapiała się w świecie bogactwa, nie rozpoznając cynizmu w dźwięku rozsypujących się monet, podziwiając idylliczną egzystencję pełną przyjemności w ogrodach wygody, nie czując sarkastycznych powiewów ciepłego wiatru, co rozwiewał jej rude włosy. Sen na jawie, w który uwierzyła, iż jest rzeczywistością. Kraina iluzji, którą wzięła za swój świat. Nieświadoma nieuchronności fizycznych właściwości Wszechświata, wierzyła w wieczność, niezmienność, nieprzemijalność i nieśmiertelność jej wizji. Niespodziewanym było dla niej nagłe zatrzymanie się i choć chciała, nie mogła iść dalej, bo nie miała już w jaki sposób. Przeminęła. Nawet czas ma swój kres.
Spojrzała na jego plecy z nadzieją, że się odwróci i zatrzyma, zostając z nią w tym miejscu. On jednak tylko szedł, więc chciała go zawołać, ale nie miała już ani gardła, ani strun głosowych, ani ust, chciała pochwycić jego dłoń, ale nie miała już własnej, chciała pobiec za nim, ale nie miała już stóp ni nóg, chciała na niego po raz ostatni spojrzeć i zapłakać, lecz nie miała już ani oczu, ani kanałów łzowych. Nie miała już nic. Nawet pamięci, by przypomnieć sobie, że kiedyś żyła. Pochwyciła jej żywot nicość i znikł w niej, jakby nigdy nie istniał, i nie zostało po nim nic.
A on szedł.

~  *  ~  ~  *  ~  ~  *  ~

Poetyczna epickość zimowych pejzaży, ich malarskość eteryczna, mglista, nagle niemo zastygły i przestały mieć znaczenie. Stały się drugoplanowe, zbladły, zaczęły się oddalać w oczach. Świat wokół, tak zachwycający, emanował wprost abstrakcyjnie lodowatym pięknem i odrealniał się z sekundy na sekundę, z oddechu na oddech. Chłód rozpaczy przeniknął na wskroś jej ciało, skuwając wieczną zmarzliną serce, które toczyło krew gorącą niczym ogień, a teraz kostniało, zranione oziębłym grotem miłości pozornej. Łzy na policzkach zamarzały, przyozdabiając jej twarz mieniącymi się brylantami lodu, majestatycznymi i unikatowymi - najcenniejszą ozdobą, jaką kiedykolwiek miała. Oszronione rzęsy opadały powoli, białymi wachlarzami ciężkimi od znużenia, senności i rozczarowania, czekając na żal, skryty na dnie jego oczu, żal którego widok nie nadchodził, gdyż najpewniej - w tych oczach uczuciami jałowych - nie istniał.
Świadomość, która przyszła prawdą i nieuchronnością, obojętna, czarna o poranku, świadomość bezapelacyjna, okryła ją - zziębniętą bezdusznością i krzywdą, upokorzoną do białych kości - swoim miękkim, futrzanym płaszczem wiekuiście niewzruszalnego spokoju, powodując fale przyjemnego ciepła, coraz śmielej rozchodzącego się po jej ciele oraz zwalniając tryby zegara, tykającego coraz wolniejszymi i cichszymi uderzeniami topniejącego serca. Zimna dłoń... Niewinność... Śnieg... Niewinność... Kwiat... Niewinność... Wóz... Niewinność... Zamek... Naiwność... Kominek... Naiwność... Wino... Naiwność... Noc... Naiwność...
I nie potrafiła już płakać zmiażdżona topornym obliczem białej beznadziei. Zrozumiawszy, zastygła na wieczność.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo