WYRÓŻNIENIE
Niewinność śniegu
Blady Księżyc
Blog autorki: https://psychodelium-ksiezycowe.blogspot.com/
Piosenka: Karol Hanusz - Śnieg
Padał
śnieg, a ona piła wino. Dużo wina. I nie czuła nic, niemo zaklęta w
przeszłości. Bezruchoma w otchłani wspomnień, oddychająca tylko czasami,
szybkimi lecz płytkimi wdechami, jakby wyłącznie dla podtrzymania funkcji
życiowych, zastygłych gdzieś w odległych wnętrznościach jej duszy, o
lokalizacji trudnej do sprecyzowania, gdzieś na granicach bytu i niebytu, gdzie
nie ma ani przestrzeni ani czasu. Wichry huczały wokół porywając w górę, niczym
tiulową zasłonę, płatki skrzące się w świetle księżyca, jak gwiezdny pył i
tarmosząc gibkimi czubkami sosen, jakby chciały je od ich ciemnozielonych,
kłujących tułowi oderwać, i posłać w czarne ramiona tej zimowej bezgwiezdnej
nocy. A ona, skąpana w ciepłych barwach trzaskających
nieopodal w kominku wesołych płomieni, siedziała ze wzrokiem utkwionym w
bliżej nieokreślonej przestrzeni przed sobą. Wspomnienia naokół wystrzeliwały i
gasły, niczym iskry próbujące ujść przed zaborczą a gorącą miłością ognia,
która zbyt je pali, by mogły pozostać w niej skąpane, a której brak tak rychło
prowadzi je do zguby. Palcami, mimowolnie, jakby w automatycznym, ze
świadomości wyjętym geście, przesuwała niemrawo po nóżce kieliszka tak
gładkiej, tak smukłej, że wręcz zdawałoby się, iż możliwej do złamania przez tę
pieszczotę niegroźną a na wpół niedbałą.
I
wówczas, jakby ta podpora pełnej trunku czary była drogą dla jej myśli,
pobiegły one równie prędko co niekontrolowanie w stronę krain nie tak odległych
i nie tak starych, ale pamiętających, tak jak ona, o tym, co ich.
~ * ~
~ * ~ ~ * ~
Gdzieś w oddali słychać było
dzwonki sań a gałązki bzów przymarzały do jej palców.
Tam
on szedł. Był oszalały, na wpół pobladły i wiądł. Kwiaty gniły pod jego
stopami. A on szedł. I, nie dostrzegając śladów zostawianych przez niego, wraz
z nim poszło jej życie, niepostrzeżenie gnijąc w iluzji bogatych krain, gdzie
szczęście kwitnie bujnie jak kwiecie a nie zna się łez innych niż deszcz. Trwając u boku panicza marzeń jej żywot
przyspieszał swe tępo i w miejscu mijał szybciej, stopniowo obracając się w
pył, niezauważenie odchodząc w nicość, jakby nigdy nie istniał. Ale ona tego
nie widziała, oczy utkwiwszy w jego obliczu i nie mogąc, nie chcąc spojrzeć na
siebie, myślała o słonecznym uśmiechu losu, nie słysząc w nim drwiny, o
pomyślnej odmianie bytu, nie bacząc na jej ironię, zatapiała się w świecie
bogactwa, nie rozpoznając cynizmu w dźwięku rozsypujących się monet,
podziwiając idylliczną egzystencję pełną przyjemności w ogrodach wygody, nie czując
sarkastycznych powiewów ciepłego wiatru, co rozwiewał jej rude włosy. Sen na jawie, w który uwierzyła, iż
jest rzeczywistością. Kraina iluzji, którą wzięła za swój świat. Nieświadoma nieuchronności
fizycznych właściwości Wszechświata, wierzyła w wieczność, niezmienność,
nieprzemijalność i nieśmiertelność jej wizji. Niespodziewanym było dla niej
nagłe zatrzymanie się i choć chciała, nie mogła iść dalej, bo nie miała już w
jaki sposób. Przeminęła. Nawet czas ma swój kres.
Spojrzała
na jego plecy z nadzieją, że się odwróci i zatrzyma, zostając z nią w tym
miejscu. On jednak tylko szedł, więc chciała go zawołać, ale nie miała już ani
gardła, ani strun głosowych, ani ust, chciała pochwycić jego dłoń, ale nie
miała już własnej, chciała pobiec za nim, ale nie miała już stóp ni nóg,
chciała na niego po raz ostatni spojrzeć i zapłakać, lecz nie miała już ani
oczu, ani kanałów łzowych. Nie miała już nic. Nawet pamięci, by przypomnieć
sobie, że kiedyś żyła. Pochwyciła jej żywot nicość i znikł w niej, jakby nigdy nie
istniał, i nie zostało po nim nic.
A
on szedł.
~ * ~
~ * ~ ~ * ~
Poetyczna
epickość zimowych pejzaży, ich malarskość eteryczna, mglista, nagle niemo
zastygły i przestały mieć znaczenie. Stały się drugoplanowe, zbladły, zaczęły
się oddalać w oczach. Świat wokół, tak zachwycający, emanował wprost
abstrakcyjnie lodowatym pięknem i odrealniał się z sekundy na sekundę, z
oddechu na oddech. Chłód rozpaczy przeniknął na wskroś jej ciało, skuwając
wieczną zmarzliną serce, które toczyło krew gorącą niczym ogień, a teraz
kostniało, zranione oziębłym grotem miłości pozornej. Łzy na policzkach
zamarzały, przyozdabiając jej twarz mieniącymi się brylantami lodu,
majestatycznymi i unikatowymi - najcenniejszą ozdobą, jaką kiedykolwiek miała.
Oszronione rzęsy opadały powoli, białymi wachlarzami ciężkimi od znużenia,
senności i rozczarowania, czekając na
żal, skryty na dnie jego oczu, żal którego widok nie nadchodził, gdyż
najpewniej - w tych oczach uczuciami jałowych - nie istniał.
Świadomość,
która przyszła prawdą i nieuchronnością, obojętna, czarna o poranku, świadomość bezapelacyjna, okryła ją - zziębniętą
bezdusznością i krzywdą, upokorzoną do białych kości - swoim miękkim, futrzanym
płaszczem wiekuiście niewzruszalnego spokoju, powodując fale przyjemnego
ciepła, coraz śmielej rozchodzącego się po jej ciele oraz zwalniając tryby
zegara, tykającego coraz wolniejszymi i cichszymi uderzeniami topniejącego
serca. Zimna dłoń... Niewinność... Śnieg... Niewinność... Kwiat... Niewinność... Wóz...
Niewinność... Zamek... Naiwność... Kominek...
Naiwność... Wino... Naiwność... Noc...
Naiwność...
I
nie potrafiła już płakać zmiażdżona topornym obliczem białej beznadziei.
Zrozumiawszy, zastygła na wieczność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz