II MIEJSCE
Legenda Korbana Humbuga
Vivianne Peverell
Blog autorki: http://dramione-widmo-przeszlosci.blogspot.com/
Edgar Keg
był człowiekiem prostym i dumnym ze swojej prostoty. Od urodzenia mieszkał w
niewielkiej Wiosce przy Little Curve, równie niewielkim miasteczku położonym
nad zakolem Rzeki, i ani razu nie oddalił się od niej bardziej niż na tysiąc
kroków. Zawsze wspominał swoją jakże daleką wyprawę z łezką w oku, ale kto nie
myśli o młodości rzewliwie, gdy sam dobija do pięćdziesiątki? Bo o Edgarze Kegu
można było powiedzieć wiele, ale nikt z czystym sumieniem nie przyznałby, że
młodociane lat miał on dopiero przed sobą. Prowadził gospodę oznaczoną
znamienitym szyldem, który kształtem miał przypominać kufel, ale nie znalazłbyś
kogokolwiek, kto by o tym wiedział, może poza samym właścicielem. Choć co do tego
również były wątpliwości.
— Gary — mówili chłopi do Edgara,
bo, jak uważali, jego pełne imię nie zawierało w sobie wystarczającej dawki
prostoty, mogło się nawet wydawać, uchowaj Boże, egzotyczne. Wołali więc
„Gary”, a stary Keg wycierał ręce w kraciastą ścierkę, tą samą, której używał
jego ojciec, wcześniejszy właściciel Gospody (jedynej w Wiosce), otrzepywał
równie wiekowy fartuch i podchodził do wołających, racząc ich swojskim słowem i
swojskim piwem. Tego drugiego nigdy nie wystarczało do rana, szczególnie w
soboty, więc Edgar musiał radzić sobie inaczej i z Little Curve sprowadzał rum.
Chłop ponarzekał, postukał pustym kuflem, ale przyjmował napitek z udawanym
niezadowoleniem, żebym potem z jeszcze większym zdegustowaniem prosić o
dolewkę.
— Panie Edgarze — powiedział ktoś,
uchylając kapelusza, a Keg, choć stał tyłem do lady, od razu wiedział, że to
nie miejscowy. Odwrócił się zaraz, kończąc wycierać szklanice swoją kraciastą
ścierką, i spojrzał na gościa, sadowiącego się przy kontuarze. Był to jegomość
niezbyt wysoki, ale też nad wyraz szczupły (stary zerknął na tę myśl w dół, na
własny brzuch, ale uspokoił się, gdy dojrzał poniżej stopy) i najwyraźniej
wychowany w mieście, bo nosił ładną kamizelkę i melonik, który uprzejmie zdjął
i położył przy ramieniu na ladzie. Stary Keg przypomniał sobie, że przyjechał
on do Wioski kilka dni temu w celach, jak mówił, badawczych i miał w zwyczaju
chodzić wszędzie z notesem. Skinął gościowi głową, za nic nie mogąc wygrzebać z
pamięci jego imienia.
— Jak dzisiaj, panie Edgarze? Myśli
pan, że przyjdzie? — Elegancik, tak wołali nań chłopi, siedział wyprostowany,
stukając skuwką od pióra o okładkę notesu. Zajął jeden z czterech stołków przy
ladzie, na którą składało się kilka pustych beczek i ułożona na nich deska.
Lokal nie należał do najprzyjemniejszych, a przynajmniej za taki uchodziłby w
mieście. Sala główna, długa i szeroka może na piętnaście kroków, mieściła kilka
topornych stołów i równie topornych ław, porozstawianych na chybił trafił, choć
niewykluczone, że właściciel miał w tym jakiś system, którego miejski umysł Elegancika
nie był w stanie ogarnąć. Czasami miejsce ław zajmowały chybotliwe krzesła,
chociaż je zazwyczaj przysuwano do dużego paleniska, trochę przypominającego
kominek, aby tam, przy blasku płomieni, słuchać opowieści.
— W końcu przyjdzie. Zawsze
przychodzi. — Na zapomnianych bogów, jak mu było? Anatoli? Ananiasz? Jakieś
egzotyczne imię, jakby nie mógł nazywać się Bob…
Gość pokiwał głową, rozglądając się
po sali. Odkąd tylko przyjechał, wypytywał o Szarlatana, mężczyznę, o którym w
Little Curve opowiadano legendy. Podobno kiedyś, gdy ten jeszcze służył w
miejskiej żandarmerii, wypełnił kryminalistami wszelakiej maści i zbrodni całe
więzienie, aż musieli wybudować nowe. Niepokonany stróż prawa, właściwie
człowiek-prawo, który przestępstwo wyczuwał na trzy godziny przed jego
popełnieniem. Dokonania Szarlatana niektórzy uznawali za mistyczne, inni
ochrzcili go mianem Bohatera Zakola, jeszcze inni rozpowiadali, że pokonywał
zbrodniarzy ich własną bronią, oszustwem — stąd przydomek „Szarlatan”. Jak
dowiedział się Avery (bo takie imię nosił Elegancik), człowiek-prawo zamieszkał
w Wiosce niedaleko Little Curve, gdzie miał zamiar spędzić czas zasłużonej
emerytury. Jedynym, co kłóciło się z nieskalanym wizerunkiem stróża, była
właśnie owa emerytura, na którą, wedle pogłosek, przeszedł w wieku trzydziestu pięciu
lat, który Avery uznał za stosunkowo młody. Sam miał za sobą zaledwie
dwadzieścia wiosen.
Drzwi skrzypnęły, mroźny wiatr,
zwiastun zimy, zakołysał płomieniami paleniska i zawieszonymi przy wejściu
płaszczami. Ogień przygasł, a salę pogrążoną w półmroku lustrowały błyszczące w
cieniu kapelusza oczy. Smukła, wysoka męska sylwetka prezentowała się w całej
okazałości na tle otwartych drzwi, za którymi na ubitą ziemię opadały pierwsze
płatki śniegu.
— Bądź tak dobry, Korb, i przymknij
te wrota, tylko przeciąg robisz — zaskrzeczał stary Keg, choć na pomarszczone
usta mimowolnie wypłynął uśmiech.
— Oto i on — mruknął do Avery’ego,
pochylając się nad ladą. Ten napiął się jeszcze bardziej, składając ręce, aby
ukryć ich drżenie.
Wszyscy zgromadzeni w sali, a było
ich z dobre dwudziestu chłopa, pochylali głowy z szacunkiem, zdejmując
płócienne czapki, gdy Korban przechodził obok nich. Ten i ów szepnął słowa
pozdrowienia, inny uścisnął rękę, ale każdy wpatrywał się w Szarlatana z
niekrytym uznaniem. Może nawet… uwielbieniem?
Mężczyzna dotarł do lady, zarzucił
swoim brązowym płaszczem, ukazując porządną białą koszulę i kamizelkę, i
usiadł, opierając zabłocone buty o nogi najbliższego stołka. Elegancko
przycięty zarost, długi na niecałe pół centymetra, pokrywał jego brodę i
ciągnął się spiczasto zakończonym łukiem tuż pod nosem. Ciemne, prawie
obsydianowe włosy wystawały spod kapelusza o szerokim rondzie, opadając na
wysunięte kości jarzmowe. Avery, ukradkiem zerkając na Szarlatana, otworzył
notes i w błyskawicznym tempie pokrywał atramentem kartkę za kartką.
— Jak tam sprawy, Korb? Załatwiłeś
za Zakolem wszystko, co miałeś do załatwienia? Z tego, co pamiętam,
wspominałeś, że to może się okazać mało możliwe — zagadnął stary Keg, a chłopi
mieli na tyle przyzwoitości, by wrócić do swoich zajęć i zaprzestać wpatrywania
się w Korbana.
— Sam wiesz, Gary. Ja nie wiem, co to rzecz jest niemożliwa.
Najprościej, to u mnie nie bywa —
odparł zapytany, przytakując, gdy gospodarz wskazał na beczkę piwa.
— Niczego innego się nie
spodziewałem. — Keg postawił przed mężczyzną napełniony kufel, z którego
obdarowany zaraz pociągnął. — Znasz już pana Avery’ego? — dodał, zadowolony, że
przypomniał sobie właściwe imię.
— Doszły mnie słuchy, że jakiś
elegancik z miasta zaszczycił Wioskę swoją obecnością. — Korban uchylił
kapelusza siedzącemu obok jegomościowi, który aż trząsł się z podekscytowania,
zapominając nawet o notowaniu.
— Tt… tak — odparł Avery, zmuszając
się do zachowania stosunkowego spokoju.
— Ma pan, Avery, jakieś problemy ze
zdrowiem? Zdradzę panu najlepszą metodę na drgawki. — Szarlatan uniósł już w
połowie opróżniony kufel. — Zawsze działa, nawet jak nie ma się w ustach nic
poza suchą wodą przez cały tydzień.
— Zdarzyło się to panu? — Elegancik
natychmiast przestał drżeć, odzyskując również panowanie nad głosem. Nie na co
dzień spotyka się człowieka, o którym matka opowiadała bajki.
— Jak nie mam, to nie jem. — Korban wzruszył ramionami.
— Ale przecież musiał pan zdobywać
pożywienie w trakcie swoich wypraw, prawda? Chociażby wtedy, gdy przemierzał
pan tereny pustynne? Nie przejmował się pan tym, że może nie znajdzie nic do
upolowania? — Avery był w swoim żywiole, studiował życiorys tego człowieka od
dzieciństwa, słuchał opowieści, śnił o bohaterze, który znał kodeks prawny
lepiej, niż jego twórcy. Może nawet sam go napisał.
— Jak człowiek się przejmuje, to łysieje i psuje sobie krew. — Korban
pociągnął zdrowo ze swojego kufla, a stary Keg tylko pokiwał głową.
— Święta prawda, święta prawda… —
mruknął, przejeżdżając dłonią po łysinie, która wygoniła z głowy już prawie
wszystkie włosy.
— A zdradziłby mi pan swój sposób na
zachowanie spokoju w trakcie starcia? Widzi pan, sam mam zamiar zgłosić się do
żandarmerii... — Avery zamrugał gwałtownie, jakby chciał się upewnić, że
mężczyzna, z którym rozmawiał, to na pewno Szarlatan. — Nie mogę uwierzyć, że
pana spotkałem… — przemknęło mu przez myśl, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że
wypowiedział to na głos.
Korban Humbug tylko machnął ręką i
podsunął pusty kufel Gary’emu.
— Najważniejsze to komfort pracy, Avery.
— Postukał butami o nogi stołka, płaty zaschniętego błota opadły na podłogę. —
Jak kogoś boli ząb, ma ciasne buty, to
chodzi… — Ponownie machnął ręką, a z głębi sali odpowiedział mu głos.
— Jak struty!
— Otóż to! — Wskazał na mówiącego
palcem, a ten zarumienił się lekko i ścisnął mocniej swoją płócienną czapkę.
— A przez to — dodał Korban — martwi się, smuci się i biada lub zaraz
wpada w gniew. Do tego nie można dopuścić, Avery. Pamiętaj, buty i zęby to
podstawa.
— Buty i zęby… — posłusznie
powtórzył Avery, przypominając sobie o notesie i zaraz zapisując w nim
wymienione „podstawy”. Człowiek-legenda,
doprawdy, człowiek-legenda, pomyślał, przewracając kartkę. Sypie złotymi radami, jak z rękawa…
— Jak mam rozumieć, za
najodpowiedniejszy napitek uważa pan piwo? — zapytał, podnosząc wzrok znad
notatek.
— A i owszem. Nektar to napitek
bogów, a piwo aniołów, zapamiętaj to sobie, synu. — Szarlatan, jakby na
potwierdzenie własnych słów, łyknął porządnie ze świeżo napełnionego kufla.
— A co pan pije, gdy zabraknie piwa?
— Avery notował jak szalony, raz po raz spoglądając na Korbana. Czara pożądania
wiedzy o tym człowieku była już dawno przepełniona. Teraz mógł tylko opróżniać
ją małymi łyczkami.
— Z niczego można zrobić beczkę piwa, jak olej w głowie masz, synu.
To jedna z tych zasad, które trzeba wypróbować w praktyce, zanim się je
zrozumie. Bardzo przydatna. — Zapytany otarł usta rękawem płaszcza i oparł się
o ladę, przyglądając poczynaniom starego Kega, który pracowicie wycierał kufle.
Avery spoglądał na szklanicę
Szarlatana z pewną dozą niepewności.
— Dalej, przyjacielu, nie krępuj
się. — Korban podsunął mu naczynie, zachęcająco kiwając głową. Elegancik, nie
mogąc oprzeć się wpływowi żywej legendy, powoli uniósł kufel, jeszcze raz
zerknął na pana Humbuga, zanurzył usta w trunku i zaraz wybiegł z gospody,
krztusząc się i parskając. Zostawił nawet swój święty notes i melonik, nie
mówiąc już o płaszczu, spokojnie wiszącym w zajętym przez Avery’ego pokoju na
piętrze.
Korban przez chwilę spoglądał za
nim, skrzywił się na głośny trzask zamykanych drzwi i odwrócił z powrotem w
stronę lady, troskliwie obejmując kufel długimi palcami.
— On tak zawsze? — spytał po chwili
milczenia, na co stary Keg wzruszył ramionami.
— Nieprzyzwyczajony, ot co. Nic
wielkiego. — Z namaszczeniem szorował kolejną szklanicę swoją kraciastą
ścierką, która więcej brudu zostawiała, niż zbierała. — Chyba wyobrażał sobie
spotkanie z tobą trochę inaczej, Korb.
Szarlatan wzruszył ramionami.
— Szukał legendy — mruknął. —
Obawiam się, że tu, w Wiosce, nie znajdzie takiej.
— Korb. — Gary stuknął szkłem o
ladę, co zwróciło uwagę Humbuga na tyle, że spojrzał mu w oczy. Zdziwił się
nieco, gdy dostrzegł w nich niespotykaną wcześniej pewność i upór. Stanowczość.
— Ty jesteś dla nich legendą. Nawet jeżeli obdarzasz każdego tymi idiotycznymi
gadkami, zrobiłeś dla Wioski i Little Curve więcej, niż masz ochotę przyznać.
Korban tylko się skrzywił i machnął
ręką.
— Parę schwytanych przestępców,
uniemożliwienie kilku napadów… Gary, to nie wyczyny, które przyniosłyby
komukolwiek wieczną chwałę. A nawet tego nie byłem w stanie wykonać dobrze do
końca. Wiesz, co się…
— Biadolenie — prychnął stary Keg,
odkładając zarówno szklanicę, jak i ścierkę. Oparł przedramiona o ladę,
pochylając się groźnie w stronę swojego rozmówcy. — Dobrze wiesz, że to nie
była twoja wina. Każdy popełnia błędy, a jedno nieudane aresztowanie nie może
wpłynąć na całość dokonań.
Szarlatan uniósł jedną brew, niechętnie
odsuwając od siebie wciąż napełniony kufel.
— Chyba że to jedno aresztowanie
jest ważniejsze od każdego wcześniejszego. Gość dopuścił się zamachu stanu,
Gary, a ja nawet nie byłem w stanie wymierzyć sprawiedliwości. Dałem mu uciec,
bo chybiłem. Po tylu latach idealnie celnych strzałów, Gary, chybiłem. —
Opuścił głowę i westchnął, stukając obcasami butów o nogi stołka. — Nie nadaję
się do tego. Musiałem odejść, żeby nie zawieść po raz kolejny. Może w ten
sposób im pomogę… nie psując żadnej innej akcji.
— Jesteś idiotą, tyle ci powiem,
„synu” — mruknął stary Keg, piskliwie naśladując głos Korbana. — Pomógłbyś im,
biorąc sprawy w swoje ręce. Nie odpuszczając po pierwszej porażce. Tak nie
zachowałby się bohater, którym chciałeś zostać od zawsze. Skoro uciekinier
dalej jest na wolności — wskazał na drzwi — idź i go aresztuj. Postaw przed
sądem. Nie siedź bezczynnie i nie użalaj nad sobą.
— Najwyraźniej nie każdemu jest
pisane zostanie bohaterem. — Szarlatan już podnosił się z miejsca, ale stary
Keg gwałtownie go pociągnął i ponownie usadził.
— Widzisz ich twarze, Korb? — Skinął
w stronę zebranych w gospodzie chłopów, których ilość dwukrotnie się zwiększyła
od czasu przybycia Humbuga. – Oni w ciebie wierzą. Wierzą, że zdziałasz cuda,
ochronisz ich i ich dzieci, dopadniesz tych, którzy im zagrażają. Wierzą, że
uratujesz świat. Jeśli nie chcesz zrobić tego dla swoich ideałów, zrób to dla
nich.
Szarlatan niepewnie rozejrzał się po
sali, ale zaraz odwrócił wzrok, spoglądając znowu na Edgara.
— W takim razie nie powinni pokładać
takiej wiary w legendę, która nie istnieje. Z resztą, powiem im to…
— Siedź — syknął stary Keg,
błyskając oczami. — Nie waż się nawet odbierać im nadziei. Bo tym właśnie jesteś
dla nich, Korb. Nie człowiek-legenda, nie człowiek-prawo, ale człowiek-nadzieja.
— Podobno ona umiera ostatnia. Ja
też kiedyś umrę. I co, cała ich nadzieja odejdzie razem ze mną? — Zahaczył
dłonią o kilkudniowy zarost, spoglądając na Kega z powątpiewaniem.
— Jedynym sposobem, żeby uczynić ją
nieśmiertelną, jest udowodnienie im, że ich wiara ma w kimś oparcie. Że to, co
o tobie mówią, to nie tylko puste słowa. Myślisz, że ojciec pozwoliłby ci tak
tu siedzieć? Przewraca się teraz w grobie, choć okrywa go cieplutka flaga
żandarmerii.
— Wiesz co, Gary — Korban podniósł
się z miejsca — gadasz głupoty.
Poprawił swój kapelusz o szerokim
rondzie, zarzucił ciemnym płaszczem, stuknął butami i wyszedł, a mroźny wiatr,
zwiastun zimy, zamknął za nim drzwi. Stary Keg słyszał jeszcze, jak szamotał
się z końską uprzężą w stajni obok i opuszczał jej progi przy akompaniamencie
stukotu kopyt i końskiego rżenia.
— Gadam głupoty — mruknął, kręcąc
głową, a na jego pomarszczone usta mimowolnie wypłynął uśmiech. — Najwyraźniej
dopiero takie zrozumiałeś. Swój do swego, synu.
Stary Keg odłożył kufel,
przysłuchując się szeptom w głębi sali. Ludzie wiedzieli, co oznaczał wyjazd
Korbana, konno jeździł tylko podczas służby. Gary wsłuchiwał się w szemrania,
wycie wiatru za oknem, oddalający się tętent kopyt. Wsłuchiwał się i
zastanawiał, ile więzień zapełni Korb podczas swojej wyprawy.
A ten, nieświadomy przemyśleń Kega,
galopował na swoim gniadym koniu, za jedyny punkt odniesienia mając horyzont, a
za jedyny cel wymierzanie sprawiedliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz