-->

niedziela, 19 sierpnia 2018

#2 "Legenda Korbana Humbuga" Vivianne Peverell

 
II MIEJSCE
 Legenda Korbana Humbuga
Vivianne Peverell


Edgar Keg był człowiekiem prostym i dumnym ze swojej prostoty. Od urodzenia mieszkał w niewielkiej Wiosce przy Little Curve, równie niewielkim miasteczku położonym nad zakolem Rzeki, i ani razu nie oddalił się od niej bardziej niż na tysiąc kroków. Zawsze wspominał swoją jakże daleką wyprawę z łezką w oku, ale kto nie myśli o młodości rzewliwie, gdy sam dobija do pięćdziesiątki? Bo o Edgarze Kegu można było powiedzieć wiele, ale nikt z czystym sumieniem nie przyznałby, że młodociane lat miał on dopiero przed sobą. Prowadził gospodę oznaczoną znamienitym szyldem, który kształtem miał przypominać kufel, ale nie znalazłbyś kogokolwiek, kto by o tym wiedział, może poza samym właścicielem. Choć co do tego również były wątpliwości.
            ­— Gary — mówili chłopi do Edgara, bo, jak uważali, jego pełne imię nie zawierało w sobie wystarczającej dawki prostoty, mogło się nawet wydawać, uchowaj Boże, egzotyczne. Wołali więc „Gary”, a stary Keg wycierał ręce w kraciastą ścierkę, tą samą, której używał jego ojciec, wcześniejszy właściciel Gospody (jedynej w Wiosce), otrzepywał równie wiekowy fartuch i podchodził do wołających, racząc ich swojskim słowem i swojskim piwem. Tego drugiego nigdy nie wystarczało do rana, szczególnie w soboty, więc Edgar musiał radzić sobie inaczej i z Little Curve sprowadzał rum. Chłop ponarzekał, postukał pustym kuflem, ale przyjmował napitek z udawanym niezadowoleniem, żebym potem z jeszcze większym zdegustowaniem prosić o dolewkę.
            — Panie Edgarze ­— powiedział ktoś, uchylając kapelusza, a Keg, choć stał tyłem do lady, od razu wiedział, że to nie miejscowy. Odwrócił się zaraz, kończąc wycierać szklanice swoją kraciastą ścierką, i spojrzał na gościa, sadowiącego się przy kontuarze. Był to jegomość niezbyt wysoki, ale też nad wyraz szczupły (stary zerknął na tę myśl w dół, na własny brzuch, ale uspokoił się, gdy dojrzał poniżej stopy) i najwyraźniej wychowany w mieście, bo nosił ładną kamizelkę i melonik, który uprzejmie zdjął i położył przy ramieniu na ladzie. Stary Keg przypomniał sobie, że przyjechał on do Wioski kilka dni temu w celach, jak mówił, badawczych i miał w zwyczaju chodzić wszędzie z notesem. Skinął gościowi głową, za nic nie mogąc wygrzebać z pamięci jego imienia.
            — Jak dzisiaj, panie Edgarze? Myśli pan, że przyjdzie? — Elegancik, tak wołali nań chłopi, siedział wyprostowany, stukając skuwką od pióra o okładkę notesu. Zajął jeden z czterech stołków przy ladzie, na którą składało się kilka pustych beczek i ułożona na nich deska. Lokal nie należał do najprzyjemniejszych, a przynajmniej za taki uchodziłby w mieście. Sala główna, długa i szeroka może na piętnaście kroków, mieściła kilka topornych stołów i równie topornych ław, porozstawianych na chybił trafił, choć niewykluczone, że właściciel miał w tym jakiś system, którego miejski umysł Elegancika nie był w stanie ogarnąć. Czasami miejsce ław zajmowały chybotliwe krzesła, chociaż je zazwyczaj przysuwano do dużego paleniska, trochę przypominającego kominek, aby tam, przy blasku płomieni, słuchać opowieści.
            — W końcu przyjdzie. Zawsze przychodzi. — Na zapomnianych bogów, jak mu było? Anatoli? Ananiasz? Jakieś egzotyczne imię, jakby nie mógł nazywać się Bob…
            Gość pokiwał głową, rozglądając się po sali. Odkąd tylko przyjechał, wypytywał o Szarlatana, mężczyznę, o którym w Little Curve opowiadano legendy. Podobno kiedyś, gdy ten jeszcze służył w miejskiej żandarmerii, wypełnił kryminalistami wszelakiej maści i zbrodni całe więzienie, aż musieli wybudować nowe. Niepokonany stróż prawa, właściwie człowiek-prawo, który przestępstwo wyczuwał na trzy godziny przed jego popełnieniem. Dokonania Szarlatana niektórzy uznawali za mistyczne, inni ochrzcili go mianem Bohatera Zakola, jeszcze inni rozpowiadali, że pokonywał zbrodniarzy ich własną bronią, oszustwem — stąd przydomek „Szarlatan”. Jak dowiedział się Avery (bo takie imię nosił Elegancik), człowiek-prawo zamieszkał w Wiosce niedaleko Little Curve, gdzie miał zamiar spędzić czas zasłużonej emerytury. Jedynym, co kłóciło się z nieskalanym wizerunkiem stróża, była właśnie owa emerytura, na którą, wedle pogłosek, przeszedł w wieku trzydziestu pięciu lat, który Avery uznał za stosunkowo młody. Sam miał za sobą zaledwie dwadzieścia wiosen.
            Drzwi skrzypnęły, mroźny wiatr, zwiastun zimy, zakołysał płomieniami paleniska i zawieszonymi przy wejściu płaszczami. Ogień przygasł, a salę pogrążoną w półmroku lustrowały błyszczące w cieniu kapelusza oczy. Smukła, wysoka męska sylwetka prezentowała się w całej okazałości na tle otwartych drzwi, za którymi na ubitą ziemię opadały pierwsze płatki śniegu.
            — Bądź tak dobry, Korb, i przymknij te wrota, tylko przeciąg robisz — zaskrzeczał stary Keg, choć na pomarszczone usta mimowolnie wypłynął uśmiech.
            — Oto i on ­— mruknął do Avery’ego, pochylając się nad ladą. Ten napiął się jeszcze bardziej, składając ręce, aby ukryć ich drżenie.
            Wszyscy zgromadzeni w sali, a było ich z dobre dwudziestu chłopa, pochylali głowy z szacunkiem, zdejmując płócienne czapki, gdy Korban przechodził obok nich. Ten i ów szepnął słowa pozdrowienia, inny uścisnął rękę, ale każdy wpatrywał się w Szarlatana z niekrytym uznaniem. Może nawet… uwielbieniem?
            Mężczyzna dotarł do lady, zarzucił swoim brązowym płaszczem, ukazując porządną białą koszulę i kamizelkę, i usiadł, opierając zabłocone buty o nogi najbliższego stołka. Elegancko przycięty zarost, długi na niecałe pół centymetra, pokrywał jego brodę i ciągnął się spiczasto zakończonym łukiem tuż pod nosem. Ciemne, prawie obsydianowe włosy wystawały spod kapelusza o szerokim rondzie, opadając na wysunięte kości jarzmowe. Avery, ukradkiem zerkając na Szarlatana, otworzył notes i w błyskawicznym tempie pokrywał atramentem kartkę za kartką.
            — Jak tam sprawy, Korb? Załatwiłeś za Zakolem wszystko, co miałeś do załatwienia? Z tego, co pamiętam, wspominałeś, że to może się okazać mało możliwe — zagadnął stary Keg, a chłopi mieli na tyle przyzwoitości, by wrócić do swoich zajęć i zaprzestać wpatrywania się w Korbana.
            — Sam wiesz, Gary. Ja nie wiem, co to rzecz jest niemożliwa. Najprościej, to u mnie nie bywa — odparł zapytany, przytakując, gdy gospodarz wskazał na beczkę piwa.
            — Niczego innego się nie spodziewałem. — Keg postawił przed mężczyzną napełniony kufel, z którego obdarowany zaraz pociągnął. — Znasz już pana Avery’ego? — dodał, zadowolony, że przypomniał sobie właściwe imię.
            — Doszły mnie słuchy, że jakiś elegancik z miasta zaszczycił Wioskę swoją obecnością. — Korban uchylił kapelusza siedzącemu obok jegomościowi, który aż trząsł się z podekscytowania, zapominając nawet o notowaniu.
            — Tt… tak — odparł Avery, zmuszając się do zachowania stosunkowego spokoju.
            — Ma pan, Avery, jakieś problemy ze zdrowiem? Zdradzę panu najlepszą metodę na drgawki. — Szarlatan uniósł już w połowie opróżniony kufel. — Zawsze działa, nawet jak nie ma się w ustach nic poza suchą wodą przez cały tydzień.
            — Zdarzyło się to panu? — Elegancik natychmiast przestał drżeć, odzyskując również panowanie nad głosem. Nie na co dzień spotyka się człowieka, o którym matka opowiadała bajki.
            Jak nie mam, to nie jem. — Korban wzruszył ramionami.
            — Ale przecież musiał pan zdobywać pożywienie w trakcie swoich wypraw, prawda? Chociażby wtedy, gdy przemierzał pan tereny pustynne? Nie przejmował się pan tym, że może nie znajdzie nic do upolowania? — Avery był w swoim żywiole, studiował życiorys tego człowieka od dzieciństwa, słuchał opowieści, śnił o bohaterze, który znał kodeks prawny lepiej, niż jego twórcy. Może nawet sam go napisał.
            Jak człowiek się przejmuje, to łysieje i psuje sobie krew. — Korban pociągnął zdrowo ze swojego kufla, a stary Keg tylko pokiwał głową.
            — Święta prawda, święta prawda… — mruknął, przejeżdżając dłonią po łysinie, która wygoniła z głowy już prawie wszystkie włosy.
            — A zdradziłby mi pan swój sposób na zachowanie spokoju w trakcie starcia? Widzi pan, sam mam zamiar zgłosić się do żandarmerii... — Avery zamrugał gwałtownie, jakby chciał się upewnić, że mężczyzna, z którym rozmawiał, to na pewno Szarlatan. — Nie mogę uwierzyć, że pana spotkałem… — przemknęło mu przez myśl, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że wypowiedział to na głos.
            Korban Humbug tylko machnął ręką i podsunął pusty kufel Gary’emu.
            — Najważniejsze to komfort pracy, Avery. ­— Postukał butami o nogi stołka, płaty zaschniętego błota opadły na podłogę. — Jak kogoś boli ząb, ma ciasne buty, to chodzi… ­— Ponownie machnął ręką, a z głębi sali odpowiedział mu głos.
            Jak struty!
            — Otóż to! — Wskazał na mówiącego palcem, a ten zarumienił się lekko i ścisnął mocniej swoją płócienną czapkę.
            ­— A przez to ­— dodał Korban — martwi się, smuci się i biada lub zaraz wpada w gniew. Do tego nie można dopuścić, Avery. Pamiętaj, buty i zęby to podstawa.
            — Buty i zęby… — posłusznie powtórzył Avery, przypominając sobie o notesie i zaraz zapisując w nim wymienione „podstawy”. Człowiek-legenda, doprawdy, człowiek-legenda, pomyślał, przewracając kartkę. Sypie złotymi radami, jak z rękawa…
            — Jak mam rozumieć, za najodpowiedniejszy napitek uważa pan piwo? — zapytał, podnosząc wzrok znad notatek.
            — A i owszem. Nektar to napitek bogów, a piwo aniołów, zapamiętaj to sobie, synu. — Szarlatan, jakby na potwierdzenie własnych słów, łyknął porządnie ze świeżo napełnionego kufla.
            — A co pan pije, gdy zabraknie piwa? — Avery notował jak szalony, raz po raz spoglądając na Korbana. Czara pożądania wiedzy o tym człowieku była już dawno przepełniona. Teraz mógł tylko opróżniać ją małymi łyczkami.
            Z niczego można zrobić beczkę piwa, jak olej w głowie masz, synu. To jedna z tych zasad, które trzeba wypróbować w praktyce, zanim się je zrozumie. Bardzo przydatna. — Zapytany otarł usta rękawem płaszcza i oparł się o ladę, przyglądając poczynaniom starego Kega, który pracowicie wycierał kufle.
            Avery spoglądał na szklanicę Szarlatana z pewną dozą niepewności.
            — Dalej, przyjacielu, nie krępuj się. — Korban podsunął mu naczynie, zachęcająco kiwając głową. Elegancik, nie mogąc oprzeć się wpływowi żywej legendy, powoli uniósł kufel, jeszcze raz zerknął na pana Humbuga, zanurzył usta w trunku i zaraz wybiegł z gospody, krztusząc się i parskając. Zostawił nawet swój święty notes i melonik, nie mówiąc już o płaszczu, spokojnie wiszącym w zajętym przez Avery’ego pokoju na piętrze.
            Korban przez chwilę spoglądał za nim, skrzywił się na głośny trzask zamykanych drzwi i odwrócił z powrotem w stronę lady, troskliwie obejmując kufel długimi palcami.
            — On tak zawsze? — spytał po chwili milczenia, na co stary Keg wzruszył ramionami.
            — Nieprzyzwyczajony, ot co. Nic wielkiego. — Z namaszczeniem szorował kolejną szklanicę swoją kraciastą ścierką, która więcej brudu zostawiała, niż zbierała. — Chyba wyobrażał sobie spotkanie z tobą trochę inaczej, Korb.
            Szarlatan wzruszył ramionami.
            — Szukał legendy ­— mruknął. — Obawiam się, że tu, w Wiosce, nie znajdzie takiej.
            — Korb. — Gary stuknął szkłem o ladę, co zwróciło uwagę Humbuga na tyle, że spojrzał mu w oczy. Zdziwił się nieco, gdy dostrzegł w nich niespotykaną wcześniej pewność i upór. Stanowczość. — Ty jesteś dla nich legendą. Nawet jeżeli obdarzasz każdego tymi idiotycznymi gadkami, zrobiłeś dla Wioski i Little Curve więcej, niż masz ochotę przyznać.
            Korban tylko się skrzywił i machnął ręką.
            — Parę schwytanych przestępców, uniemożliwienie kilku napadów… Gary, to nie wyczyny, które przyniosłyby komukolwiek wieczną chwałę. A nawet tego nie byłem w stanie wykonać dobrze do końca. Wiesz, co się…
            — Biadolenie — prychnął stary Keg, odkładając zarówno szklanicę, jak i ścierkę. Oparł przedramiona o ladę, pochylając się groźnie w stronę swojego rozmówcy. — Dobrze wiesz, że to nie była twoja wina. Każdy popełnia błędy, a jedno nieudane aresztowanie nie może wpłynąć na całość dokonań.
            Szarlatan uniósł jedną brew, niechętnie odsuwając od siebie wciąż napełniony kufel.
            — Chyba że to jedno aresztowanie jest ważniejsze od każdego wcześniejszego. Gość dopuścił się zamachu stanu, Gary, a ja nawet nie byłem w stanie wymierzyć sprawiedliwości. Dałem mu uciec, bo chybiłem. Po tylu latach idealnie celnych strzałów, Gary, chybiłem. — Opuścił głowę i westchnął, stukając obcasami butów o nogi stołka. — Nie nadaję się do tego. Musiałem odejść, żeby nie zawieść po raz kolejny. Może w ten sposób im pomogę… nie psując żadnej innej akcji.
            — Jesteś idiotą, tyle ci powiem, „synu” — mruknął stary Keg, piskliwie naśladując głos Korbana. — Pomógłbyś im, biorąc sprawy w swoje ręce. Nie odpuszczając po pierwszej porażce. Tak nie zachowałby się bohater, którym chciałeś zostać od zawsze. Skoro uciekinier dalej jest na wolności — wskazał na drzwi — idź i go aresztuj. Postaw przed sądem. Nie siedź bezczynnie i nie użalaj nad sobą.
            — Najwyraźniej nie każdemu jest pisane zostanie bohaterem. — Szarlatan już podnosił się z miejsca, ale stary Keg gwałtownie go pociągnął i ponownie usadził.
            — Widzisz ich twarze, Korb? — Skinął w stronę zebranych w gospodzie chłopów, których ilość dwukrotnie się zwiększyła od czasu przybycia Humbuga. – Oni w ciebie wierzą. Wierzą, że zdziałasz cuda, ochronisz ich i ich dzieci, dopadniesz tych, którzy im zagrażają. Wierzą, że uratujesz świat. Jeśli nie chcesz zrobić tego dla swoich ideałów, zrób to dla nich.
            Szarlatan niepewnie rozejrzał się po sali, ale zaraz odwrócił wzrok, spoglądając znowu na Edgara.
            — W takim razie nie powinni pokładać takiej wiary w legendę, która nie istnieje. Z resztą, powiem im to…
            — Siedź — syknął stary Keg, błyskając oczami. — Nie waż się nawet odbierać im nadziei. Bo tym właśnie jesteś dla nich, Korb. Nie człowiek-legenda, nie człowiek-prawo, ale człowiek-nadzieja.
            — Podobno ona umiera ostatnia. Ja też kiedyś umrę. I co, cała ich nadzieja odejdzie razem ze mną? — Zahaczył dłonią o kilkudniowy zarost, spoglądając na Kega z powątpiewaniem.
            — Jedynym sposobem, żeby uczynić ją nieśmiertelną, jest udowodnienie im, że ich wiara ma w kimś oparcie. Że to, co o tobie mówią, to nie tylko puste słowa. Myślisz, że ojciec pozwoliłby ci tak tu siedzieć? Przewraca się teraz w grobie, choć okrywa go cieplutka flaga żandarmerii.
            — Wiesz co, Gary — Korban podniósł się z miejsca — gadasz głupoty.
            Poprawił swój kapelusz o szerokim rondzie, zarzucił ciemnym płaszczem, stuknął butami i wyszedł, a mroźny wiatr, zwiastun zimy, zamknął za nim drzwi. Stary Keg słyszał jeszcze, jak szamotał się z końską uprzężą w stajni obok i opuszczał jej progi przy akompaniamencie stukotu kopyt i końskiego rżenia.
            — Gadam głupoty — mruknął, kręcąc głową, a na jego pomarszczone usta mimowolnie wypłynął uśmiech. — Najwyraźniej dopiero takie zrozumiałeś. Swój do swego, synu.
            Stary Keg odłożył kufel, przysłuchując się szeptom w głębi sali. Ludzie wiedzieli, co oznaczał wyjazd Korbana, konno jeździł tylko podczas służby. Gary wsłuchiwał się w szemrania, wycie wiatru za oknem, oddalający się tętent kopyt. Wsłuchiwał się i zastanawiał, ile więzień zapełni Korb podczas swojej wyprawy.
            A ten, nieświadomy przemyśleń Kega, galopował na swoim gniadym koniu, za jedyny punkt odniesienia mając horyzont, a za jedyny cel ­wymierzanie sprawiedliwości.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo