III MIEJSCE
Z pamiętnika łazika
Jenna Akina
Blog autorki: http://historia-kilku-przypadkow.blogspot.com/
Piosenka: Loda Halama - A ja mam nogi
„Każdy coś
posiada”, jeden trochę piegów na nosie, inny kilka śmiesznych zasad i dziwnych
nawyków, jeszcze ktoś stado kotów w charakterze najbliższych przyjaciół, albo
kiełbie we łbie, a ja mogę się pochwalić niezwykłym talentem do pakowania się w
kłopoty. Ta cecha zapewne odegrała znaczącą rolę w mojej wielkiej przygodzie.
Prawdopodobnie
do niczego by nie doszło, gdyby moja rodzinka nie wpadła na niedorzeczny
pomysł, by z ojczystego Gdańska przeprowadzić się do jakiejś Koziej Wólki za
Lublinem. Znaczy ta osada, w której mieszkała ciotka mamy, po której ta
odziedziczyła dworek, zwie się jakoś inaczej, ale sami rozumiecie, o co mi
chodzi: toż to jakaś zabita dechami wieś, gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc,
bo jeszcze nie odkrył jej istnienia.
Dworek
i okolica gdy je pierwszy raz ujrzałam, wyglądały niesamowicie, jak z
sielankowego obrazka malarzy z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale mimo
wszystko nie cieszyłam się z przeprowadzki. Bo kto by się ucieszył?
Rzeczona
Kozia Wólka (pozwólcie, że tak moją wioskę będę nazywać) okazała się dokładnie
taka, jak się spodziewałam: malutka, zapyziała, a jej centrum towarzyskie
stanowił otwarty o dziwnych porach sklep monopolowy, przed którym nigdy nie
brakowało szemranej klienteli, popijającej bliżej nieokreślone napoje
alkoholowe, oraz babulek, bezlitośnie obgadujących całą barwną społeczność
naszej miejscowości. Wydawało by się, ze w niczym to miejsce nie wyróżniało się
spośród tysiąca innych zakątków położonych trzy kilometry za krańcem świata,
ale okazało się, że pozory mylą.
Moja
przygoda zaczęła się właściwie zupełnie normalnie: od wyprawy nad jezioro,
które dostrzegłam parę dni wcześniej z okien samochodu, gdy z rodzinką
jechaliśmy na zakupy do Lublina. Stawek położony był na oko blisko, najwyżej
pół godziny drogi od domu, w sam raz na krótki spacerek, a na dodatek marzyła
mi się kąpiel w pięknej, błękitnej, skrzącej się w słońcu wodzie. No powiedzcie
sami, czy jest coś bardziej przyjemnego?
Uwielbiałam
piesze wędrówki po moim ukochanym, rodzinnym mieście i potrafiłam przemierzać
je wzdłuż i wszerz całymi godzinami, nie bojąc się żadnej pogody, na przykład wędrując z bloku, w którym
mieszkałam, aż na starówkę, znajdującą się jakieś dziesięć kilometrów dalej...
Będzie mi brakowało długiego, lipowego szpaleru na jednej z głównych alei,
który tworzył malowniczy, zielony tunel, pachnący o tej porze roku miodem,
niekończących się promenad nad naszym cudnym Bałtykiem, wspinaczek na prawie
pionowe, porośnięte rachitycznymi iglakami klify, gwarnego, pełnego turystów Monciaka
i tych wszystkich miejsc, które znałam od dzieciństwa, a zostawiłam chyba z
tysiąc kilometrów za sobą. Rodzina i znajomi się trochę ze mnie śmiali,
uważając moje łazęgostwo za lekkie dziwactwo
i dawno już zrozumieli, że nie warto pytać mnie, czy do jakiegoś miejsca
jest daleko, bo moja definicja znacznej odległości raczej różniła się od
przyjętej w normach unijnych.
Ciekawi
mnie, czy tutaj, na tym odludziu też znajdę swoje ścieżki, które tak pokocham,
jak tamte dawne. Wędrowałam i rozglądałam się wokół, chłonąc egzotyczne dla
mieszczucha widoki różnobarwnych pól, porośniętych sięgającymi mi chyba po pas
kłosami zbóż, stada krów pasącego się na łące, krążącego nad moją głową, pod
błękitnym niebem wielkiego, chyba drapieżnego ptaka... Chciałabym tak iść w
nieskończoność, w stronę słońca… czy gdziekolwiek nogi poniosą.
Jednak
las wyszedł mi na spotkanie w zupełnie nieoczekiwanym momencie, a wraz z nim
też i bajorko zarośnięte tak gęsto trzcinami, że nie sposób było dostać się
przez nie do upragnionej wody. Obeszłam je dookoła i nieco rozczarowana, że z
pływania nici, postanowiłam wracać do domu.
Ni
stąd, ni zowąd w tym momencie, okolice stawu spowiła gęsta jak mleko mgła,
która mogłaby się wydawać czymś nie z tej ziemi osobie, która wierzy w takie bajki.
Nie widziałam nawet swojej dłoni, którą odruchowo uniosłam na wysokość oczu,
jakby wszystko wokół oblepiła zasłona z gęstego, białego jedwabiu.
Niebezpiecznie było się ruszać z miejsca w takich warunkach, więc usiadłam na
trawie, czekając, aż opary się rozrzedzą, do czego rzeczywiście doszło po
niepokojąco długiej chwili.
–Co, do jasnej...?! – mruknęłam, by dodać sobie
animuszu i czym prędzej ruszyłam w drogę powrotną. Ta w niewytłumaczony sposób
minęła mi znacznie szybciej, mogłabym się założyć, że nad jezioro wędrowałam
około godziny, a przeciwną stronę przeszłam w kilkanaście minut. Możliwe, że to
był tylko psychologiczny efekt, powodujący, że wracając zawsze masz wrażenie,
iż czas ci płynie szybciej, ale jakoś wydawało mi się to wszystko nader dziwne.
Dworek
inaczej wyglądał, otaczał go wysoki, sięgający mi chyba do czubka głowy
żywopłot, odgradzający spory teren parczku, którego raczej sobie nie
przypominałam. Może w tamtej mgle straciłam wyczucie kierunku i zabłądziłam,
trafiając do sąsiedniej osady z gatunku Dziurajewo Małe? To by wyjaśniało,
dlaczego tak szybko dotarłam tym razem do tak zwanej cywilizacji –
pomyślałam. Odszukałam furtkę w żywopłocie, która okazała się zamknięta, więc
wspięłam się i przesadziłam ją zgrabnym susem. Główną alejką przeszłam aż do
przytulnego dworku. Nad wejściem
widniał szyld głoszący, iż trafiłam na „Pensję dla panienek pani Rosenbaum”.
Nim zdążyłabym się namyślić i zwiewać stąd, gdzie pieprz rośnie, to z budynku
wypadła gromadka dziewczyn w moim wieku, lub nieco młodszych, poubieranych w
jakieś niedorzeczne fatałaszki. Wszystkie miały jednakowe sukienki w
szaro-błękitnym kolorze, sięgające im aż do samej ziemi, zdobne w lekko
bufiaste rękawki do łokci i dekolty aż po samą szyję, zakończone koronkowymi
kołnierzykami, na które jedynie spojrzałam i już mnie wszystko zaczęło drapać i
uwierać. Na to ponarzucały białe fartuszki, również zdobione tu i ówdzie tak
uroczymi falbankami i hafcikami, że aż na sam widok zęby od nadmiaru słodyczy
bolały, a nad głowami dzielnie dzierżyły białe, przeciwsłoneczne parasolki.
Biedactwa patrzyły na mnie z takim samym zdumieniem, co i ja na nie, bo pewnie
jeszcze w życiu nie widziały takiego zjawiska, jak dziewczyna w leginsach, za
dużej o jakieś trzy rozmiary, pasiastej koszulce i błękitnej bejsbolówce.
–Psze pani, a ta pani jest goła! – zawołał jakiś
berbeć, ubrany tak samo jak koleżanki, pokazując jakiejś damie, zapewne pani
Rosen-jakoś-tam w nieco tylko bardziej eleganckim, szarym wdzianku na mnie i
śmiejąc się jak głupi do sera. Zignorowałam głupiego dzieciaka, zresztą i tak
za dużo rzeczy mnie zdziwiło, bym zwracała uwagę na takie szczegóły jak urażona
duma.
–Przepraszam, zabłądziłam. Którędy stąd do Koziej
Wólki? – zapytałam, ale ku mojemu zdziwieniu, kobieta stwierdziła, że „toć to
przecie jesteśmy w Koziej Wólce, a następnie plotąc coś o tym że „panienka
pewno chora, może na słonku za długo bywała”, zagnała mnie do dworku, dała na
przebranie nienormalnie długie coś, co ponoć miało być koszulą nocną, wpakowała
do jednego z łóżek, których w pokoju stało w dwóch rządkach chyba z dziesięć,
kazała leżeć i popijać coś, co nazywała „driakiew”. Wyszła po chwili, a do pomieszczenia zawitała
starsza, pulchna pani w czarnej sukni z białym fartuchem i czepkiem na głowie,
przynosząc mi na tacy kubek z dziwnie wyglądającymi ziołami, mówiąc jak do
małego dziecka, ze „panienka chora, to musi panienka wszystko ładnie wypić, a
na pewno lepiej się poczuje”. No jasne... Ledwo wyszła, a podejrzany specyfik
wypiła rosnąca w doniczce na oknie pelargonia. Jeszcze tego brakowało, bym się
truła jakimiś magicznymi miksturkami...
–Te, kwiat, może ty jeszcze gadać zaczniesz i mi
powiesz, kurna chata, gdzie ja jestem? – odezwałam się, zupełnie ogłupiała, ale
chyba to nie była zaczarowana pelargonia, a ja nie wylądowałam w Narnii, bo nie
raczyła odpowiedzieć. Za to do pokoju znów weszła pani Pulchna, bardzo
zadowolona, ze wszystko wypiłam i chyba już mi lepiej, skoro wstałam. Nadal
jednak jej zdaniem powinnam leżeć, ale może by się nie nudzić, to „jakowąś
lekturkę zacną, a pokrzepiającą ducha mi przyniesie”. Pani profesor „ponoć z samego Krakowa”
przywiozła najnowszą biografię świętej Teresy... Kobitka z tej wyprawy robiła niesamowity
wyczyn, jakby to nie z miasta oddalonego o kilkaset kilometrów, ale samego
Marsa pochodziła ta jakże interesująca książka.
–Może nie teraz. A swoją drogą... który mamy
rok? – Coś mnie tknęło, by zapytać.
–No wielkie nieba, żeby tego nie wiedzieć! Anno
Domini 1817, panienko.
No
nie, to jakiś odjazd!, pomyślałam, zrywając się na równe nogi i rozglądając się
wokół, szukając gdzieś ukrytej kamery, albo czegoś podobnego, bo to przecież
niemożliwe, bym przeniosła się w czasie… Prawda?
Przecież
ja tu oszaleję, jeśli będę musiała nosić wdzięczne sukieneczki i całymi dniami wyszywać
serwetki! – pomyślałam. Nigdy nie lubiłam tych typowo kobiecych strojów i
zajęć, zachowywałam się jak typowa chłopczyca, marzyłam o tym, by zostać
pilotem samolotu... a tymczasem utknęłam w 1817?
Podziękowałam
miłej kobiecince za szczere chęci, wymawiając się zmęczeniem, udałam, że
zapadam w drzemkę, ale w tym czasie na spokojnie musiałam obmyślić jakiś plan
powrotu do odległej o dwieście lat przyszłości.
* *
*
–Panno Karolino, proszę siedzieć prosto. To
nazywasz kaligrafią? Pismo jest zwierciadłem duszy, jak to świadczy o twojej?
Toż to wstyd, by panienka w twoim wieku tak bazgrała!
Nie
znosiłam lekcji pisania, na których zawsze nauczycielka rzucała tego typu
frazesami i powiedzonkami prababci, czepiając się każdej jednej, nieco krzywej
kreski. Dało się to odczytać? Dało. No to ja nie wiem, w czym problem.
Właściwie
to nie lubiłam żadnych zajęć w tej głupiej szkole: nie interesowała mnie muzyka
i brzdękanie dawno zapomnianych melodyjek na pianinie, matematyka, którą tu
szumnie rachunkami zwano stanowiła nudną namiastkę tego, czego nauczyłam się w
pierwszych klasach podstawówki, robótki ręczne wymagały anielskiej
cierpliwości, której niestety nie posiadam, ale najgorsze były lekcje tańca.
Nie dosyć, że tutejsze pląsy
przypominały wyreżyserowane przedstawienie, a nie spontaniczną zabawę, to
jeszcze jak tu podrygiwać w tych głupich kieckach, które wloką się po ziemi,
plącząc się pod nogami tak, że zamiast wirować szalone piruety, albo stawiać
wdzięczne, drobne kroczki, potykam się o tkaninę tych niedorzecznych strojów. A
kiedy dla ułatwienia zadarłam kieckę do góry, pokazując swoje zgrabne nóżki, a
właściwie tylko stopy w pantoflach i odrobinkę łydek w okolicach kostki, pani
psorka tak się oburzyła, jakbym nagle zaczęła wywijać młyńce nago, twierdząc,
ze pokazywanie nóg „jest wysoce niestosowne” i mrucząc jeszcze parę słów po
francusku, które brzmiały jak pretensjonalne zbitki „plą-plę-żą-żę”, kręciła
głową z dezaprobatą, wymachiwała wachlarzykiem i próbowała otrząsnąć się z
szoku i oburzenia. Przesadna pruderia miejscowych damulek oraz ich nadmierne
emocjonowanie się każdym drobiazgiem prawie by mnie śmieszyły... gdyby nie były
tak irytujące.
Chyba
się nie dziwicie, że przy każdej okazji wymykałam się z powrotem nad jezioro i
próbowałam znaleźć jakąkolwiek drogę powrotną? Nie bardzo wiedziałam jak, ale
liczą się dobre chęci, nie?
–Karolinko, gdzie żeś ty znowu była, dziecko? –
zapytała nauczycielka rysunku, a przy okazji też opiekunka internatu, gdy
któregoś razu przydybała mnie, wracającą późno do domu. Lubiłam ją nawet,
chociaż razem z koleżankami przezywałyśmy ją panna Ołówek, bo chuda jak patyk,
zwykle ubrana na szaro, dziwnie przypominała ten przyrząd.
–Rysowałam, nad jeziorem. – skłamałam.
–Przy takim świetle?
–Chciałam spróbować namalować zachód słońca nad
wodą, ale mi się nie udało. – wymyśliłam.
–Kochanie, mi kłamać nie musisz... Przyszłaś tu z
tej mgły, prawda?
–Co? Znaczy....
–Tu się takie rzeczy dzieją od lat... Ktoś znika,
ktoś się pojawia, ni stąd ni zowąd... Sama kiedyś przeszłam przez tę mgłę.
Mieszkałam w tej wiosce, akurat trwała taka wielka wojna i Niemcy szli na front
z Rosjanami, więc my wszyscy uciekliśmy w las i nagle pojawiła się taka mgła i
gdzieś zgubiłam moją rodzinę, a jak opadła, znalazłam się tutaj. Początkowo mi
się tu nie podobało, ale polubiłam te czasy... Tu się żyje spokojnie, z dnia na
dzień, wszystko toczy się bezpiecznym, z dawna ustalonym torem... Kiedyś i ty
je polubisz, jestem pewna.
Podziękowałam za jej szczere chęci, niby się
zgodziłam, ale wiedziałam swoje: za Chiny Ludowe się nie przyzwyczaję.
* * *
Powoli
traciłam nadzieję, że mi się uda i zaczynałam podejrzewać, że wzorem
nauczycielki rysunku pozostaje tylko się przyzwyczaić do tych czasów. Zresztą
nawet przestało mi aż tak przeszkadzać życie tutaj. Faktycznie, czas płynął tak
leniwie i beztrosko, koleżanki okazały się całkiem miłe, więc rok 1817 miał
swój urok. Mimo to tęskniłam za przyjaciółmi, którym obiecywałam, że
pozostaniemy w kontakcie, za moją szaloną rodzinką, marzeniami o lataniu
dookoła świata...
Nie
wiem jak długo to trwało, kiedy dokładnie się poddałam i postanowiłam, że przestanę
próbować odnaleźć drogę... Może tylko kilka dni, a może całe tygodnie i
miesiące, zupełnie straciłam rachubę. W każdym razie pewnego dnia wymknęłam się
rano przez okno z naszej wspólnej sypialni, przechodząc na gałąź rosnącego tuż
obok buku, po którym jak po drabinie zeszłam na dół i ostatni raz pobiegłam
przez ogród, przesadzając bramę, kierując się na przełaj przez pola, wprost nad
tajemnicze jeziorko. To miała być moja ostatnia wyprawa w to magiczne miejsce,
chciałam mu tylko powiedzieć „do widzenia”, a także pożegnać wszystko, co
zostawiałam po drugiej stronie nieuchwytnej mgły.
Dotarłam
nad stawek i tak jak zwykle, obeszłam całą jego powierzchnię dookoła, nieco
błotnistą, podmokłą, czasami zanikającą w gąszczu paproci ścieżynką. Wróciłam
do punktu wyjścia, spojrzałam jeszcze raz na gładką, ciemną toń i odwróciłam
się z powrotem do drogi, gdy wokół mnie ponownie wyrosła znajoma mgła...
Poczekałam aż opadnie i nieco ostrożnie, trochę się obawiając, czy mnie
przypadkiem nie poniosło w czasy drugiej wojny światowej, albo jakąś inną,
niebezpieczną epokę, ruszyłam w kierunku dworku.
* *
*
Przed
domem, na tarasie stanął prowizoryczny, plastikowy stolik i kilka foteli z tego
samego materiału, kupionych podczas naszej ostatniej wycieczki do Lublina. Mama
właśnie wynosiła ciasto i lemoniadę, by poczęstować nimi panią Krysię,
zwariowaną sąsiadkę, która obiecała, że będzie nam przynosić mleko „prosto od
krowy” i „wiejskie jajka”. Pani Krysia
jest osóbką nader specyficzną, nadała imiona wszystkim chyba stu swoim kurom,
podobno lata odkurzaczem nad wioską i opowiada niestworzone historie. Właśnie
była w trakcie relacjonowania swojego spotkania ze średniowiecznym rycerzem nad
Jeziorem Mglistym i zapewniała wszystkich niedowiarków, że nawet jacyś profesorkowie
z Warszawy tu byli i potwierdzili, że nad tamtą wodą są podobne zakłócenia w
polu magnetycznym Ziemi jak w Trójkącie Bermudzkim i że jej rodzona siostra
zaginęła w tych okolicach podczas wojny.
Roześmiałam
się, jakby nigdy nic i zaczęłam sobie żartować
z tych okolicznych legend.
Całe
szczęście, że wszyscy się na to złapali, bo inaczej nigdy więcej nie mogłabym
się wybrać nad Jezioro Mgliste (już by rodzice i wścibska sąsiadka tego
dopilnowali), a miałam szczerą ochotę powtórzyć eksperyment z wycieczką w inną
czasoprzestrzeń. Bałam się, to prawda, ale bardziej odczuwałam podekscytowanie
na myśl o odkryciu tajemnicy, która gdzieś za tą dziwną mgłą się z całą
pewnością czai. Jedno już teraz każdemu wyda się oczywiste: nuda jest ostatnią
rzeczą, mogącą mi tu, w tym zakątku na krańcu świata dopiec...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz