-->

niedziela, 19 sierpnia 2018

#3 "Z pamiętnika łazika" Jenna Akina

 
III MIEJSCE
Z pamiętnika łazika
Jenna Akina


 Każdy coś posiada”, jeden trochę piegów na nosie, inny kilka śmiesznych zasad i dziwnych nawyków, jeszcze ktoś stado kotów w charakterze najbliższych przyjaciół, albo kiełbie we łbie, a ja mogę się pochwalić niezwykłym talentem do pakowania się w kłopoty. Ta cecha zapewne odegrała znaczącą rolę w mojej wielkiej przygodzie.

Prawdopodobnie do niczego by nie doszło, gdyby moja rodzinka nie wpadła na niedorzeczny pomysł, by z ojczystego Gdańska przeprowadzić się do jakiejś Koziej Wólki za Lublinem. Znaczy ta osada, w której mieszkała ciotka mamy, po której ta odziedziczyła dworek, zwie się jakoś inaczej, ale sami rozumiecie, o co mi chodzi: toż to jakaś zabita dechami wieś, gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo jeszcze nie odkrył jej istnienia.

Dworek i okolica gdy je pierwszy raz ujrzałam, wyglądały niesamowicie, jak z sielankowego obrazka malarzy z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale mimo wszystko nie cieszyłam się z przeprowadzki. Bo kto by się ucieszył?

Rzeczona Kozia Wólka (pozwólcie, że tak moją wioskę będę nazywać) okazała się dokładnie taka, jak się spodziewałam: malutka, zapyziała, a jej centrum towarzyskie stanowił otwarty o dziwnych porach sklep monopolowy, przed którym nigdy nie brakowało szemranej klienteli, popijającej bliżej nieokreślone napoje alkoholowe, oraz babulek, bezlitośnie obgadujących całą barwną społeczność naszej miejscowości. Wydawało by się, ze w niczym to miejsce nie wyróżniało się spośród tysiąca innych zakątków położonych trzy kilometry za krańcem świata, ale okazało się, że pozory mylą.
Moja przygoda zaczęła się właściwie zupełnie normalnie: od wyprawy nad jezioro, które dostrzegłam parę dni wcześniej z okien samochodu, gdy z rodzinką jechaliśmy na zakupy do Lublina. Stawek położony był na oko blisko, najwyżej pół godziny drogi od domu, w sam raz na krótki spacerek, a na dodatek marzyła mi się kąpiel w pięknej, błękitnej, skrzącej się w słońcu wodzie. No powiedzcie sami, czy jest coś bardziej przyjemnego?
Uwielbiałam piesze wędrówki po moim ukochanym, rodzinnym mieście i potrafiłam przemierzać je wzdłuż i wszerz całymi godzinami, nie bojąc się żadnej pogody,  na przykład wędrując z bloku, w którym mieszkałam, aż na starówkę, znajdującą się jakieś dziesięć kilometrów dalej... Będzie mi brakowało długiego, lipowego szpaleru na jednej z głównych alei, który tworzył malowniczy, zielony tunel, pachnący o tej porze roku miodem, niekończących się promenad nad naszym cudnym Bałtykiem, wspinaczek na prawie pionowe, porośnięte rachitycznymi iglakami klify, gwarnego, pełnego turystów Monciaka i tych wszystkich miejsc, które znałam od dzieciństwa, a zostawiłam chyba z tysiąc kilometrów za sobą. Rodzina i znajomi się trochę ze mnie śmiali, uważając moje łazęgostwo za lekkie dziwactwo  i dawno już zrozumieli, że nie warto pytać mnie, czy do jakiegoś miejsca jest daleko, bo moja definicja znacznej odległości raczej różniła się od przyjętej w normach unijnych.
Ciekawi mnie, czy tutaj, na tym odludziu też znajdę swoje ścieżki, które tak pokocham, jak tamte dawne. Wędrowałam i rozglądałam się wokół, chłonąc egzotyczne dla mieszczucha widoki różnobarwnych pól, porośniętych sięgającymi mi chyba po pas kłosami zbóż, stada krów pasącego się na łące, krążącego nad moją głową, pod błękitnym niebem wielkiego, chyba drapieżnego ptaka... Chciałabym tak iść w nieskończoność, w stronę słońca… czy gdziekolwiek nogi poniosą. 
Jednak las wyszedł mi na spotkanie w zupełnie nieoczekiwanym momencie, a wraz z nim też i bajorko zarośnięte tak gęsto trzcinami, że nie sposób było dostać się przez nie do upragnionej wody. Obeszłam je dookoła i nieco rozczarowana, że z pływania nici, postanowiłam wracać do domu.
Ni stąd, ni zowąd w tym momencie, okolice stawu spowiła gęsta jak mleko mgła, która mogłaby się wydawać czymś nie z tej ziemi osobie, która wierzy w takie bajki. Nie widziałam nawet swojej dłoni, którą odruchowo uniosłam na wysokość oczu, jakby wszystko wokół oblepiła zasłona z gęstego, białego jedwabiu. Niebezpiecznie było się ruszać z miejsca w takich warunkach, więc usiadłam na trawie, czekając, aż opary się rozrzedzą, do czego rzeczywiście doszło po niepokojąco długiej chwili.
Co, do jasnej...?! – mruknęłam, by dodać sobie animuszu i czym prędzej ruszyłam w drogę powrotną. Ta w niewytłumaczony sposób minęła mi znacznie szybciej, mogłabym się założyć, że nad jezioro wędrowałam około godziny, a przeciwną stronę przeszłam w kilkanaście minut. Możliwe, że to był tylko psychologiczny efekt, powodujący, że wracając zawsze masz wrażenie, iż czas ci płynie szybciej, ale jakoś wydawało mi się to wszystko nader dziwne.
Dworek inaczej wyglądał, otaczał go wysoki, sięgający mi chyba do czubka głowy żywopłot, odgradzający spory teren parczku, którego raczej sobie nie przypominałam. Może w tamtej mgle straciłam wyczucie kierunku i zabłądziłam, trafiając do sąsiedniej osady z gatunku Dziurajewo Małe? To by wyjaśniało, dlaczego tak szybko dotarłam tym razem do tak zwanej cywilizacji – pomyślałam. Odszukałam furtkę w żywopłocie, która okazała się zamknięta, więc wspięłam się i przesadziłam ją zgrabnym susem. Główną alejką przeszłam aż do przytulnego dworku. Nad wejściem widniał szyld głoszący, iż trafiłam na „Pensję dla panienek pani Rosenbaum”. Nim zdążyłabym się namyślić i zwiewać stąd, gdzie pieprz rośnie, to z budynku wypadła gromadka dziewczyn w moim wieku, lub nieco młodszych, poubieranych w jakieś niedorzeczne fatałaszki. Wszystkie miały jednakowe sukienki w szaro-błękitnym kolorze, sięgające im aż do samej ziemi, zdobne w lekko bufiaste rękawki do łokci i dekolty aż po samą szyję, zakończone koronkowymi kołnierzykami, na które jedynie spojrzałam i już mnie wszystko zaczęło drapać i uwierać. Na to ponarzucały białe fartuszki, również zdobione tu i ówdzie tak uroczymi falbankami i hafcikami, że aż na sam widok zęby od nadmiaru słodyczy bolały, a nad głowami dzielnie dzierżyły białe, przeciwsłoneczne parasolki. Biedactwa patrzyły na mnie z takim samym zdumieniem, co i ja na nie, bo pewnie jeszcze w życiu nie widziały takiego zjawiska, jak dziewczyna w leginsach, za dużej o jakieś trzy rozmiary, pasiastej koszulce i błękitnej bejsbolówce.
Psze pani, a ta pani jest goła! – zawołał jakiś berbeć, ubrany tak samo jak koleżanki, pokazując jakiejś damie, zapewne pani Rosen-jakoś-tam w nieco tylko bardziej eleganckim, szarym wdzianku na mnie i śmiejąc się jak głupi do sera. Zignorowałam głupiego dzieciaka, zresztą i tak za dużo rzeczy mnie zdziwiło, bym zwracała uwagę na takie szczegóły jak urażona duma.
Przepraszam, zabłądziłam. Którędy stąd do Koziej Wólki? – zapytałam, ale ku mojemu zdziwieniu, kobieta stwierdziła, że „toć to przecie jesteśmy w Koziej Wólce, a następnie plotąc coś o tym że „panienka pewno chora, może na słonku za długo bywała”, zagnała mnie do dworku, dała na przebranie nienormalnie długie coś, co ponoć miało być koszulą nocną, wpakowała do jednego z łóżek, których w pokoju stało w dwóch rządkach chyba z dziesięć, kazała leżeć i popijać coś, co nazywała „driakiew”.  Wyszła po chwili, a do pomieszczenia zawitała starsza, pulchna pani w czarnej sukni z białym fartuchem i czepkiem na głowie, przynosząc mi na tacy kubek z dziwnie wyglądającymi ziołami, mówiąc jak do małego dziecka, ze „panienka chora, to musi panienka wszystko ładnie wypić, a na pewno lepiej się poczuje”. No jasne... Ledwo wyszła, a podejrzany specyfik wypiła rosnąca w doniczce na oknie pelargonia. Jeszcze tego brakowało, bym się truła jakimiś magicznymi miksturkami...
Te, kwiat, może ty jeszcze gadać zaczniesz i mi powiesz, kurna chata, gdzie ja jestem? – odezwałam się, zupełnie ogłupiała, ale chyba to nie była zaczarowana pelargonia, a ja nie wylądowałam w Narnii, bo nie raczyła odpowiedzieć. Za to do pokoju znów weszła pani Pulchna, bardzo zadowolona, ze wszystko wypiłam i chyba już mi lepiej, skoro wstałam. Nadal jednak jej zdaniem powinnam leżeć, ale może by się nie nudzić, to „jakowąś lekturkę zacną, a pokrzepiającą ducha mi przyniesie”.  Pani profesor „ponoć z samego Krakowa” przywiozła najnowszą biografię świętej Teresy...  Kobitka z tej wyprawy robiła niesamowity wyczyn, jakby to nie z miasta oddalonego o kilkaset kilometrów, ale samego Marsa pochodziła ta jakże interesująca książka.
–Może nie teraz. A swoją drogą... który mamy rok? – Coś mnie tknęło, by zapytać.
No wielkie nieba, żeby tego nie wiedzieć! Anno Domini 1817, panienko.
No nie, to jakiś odjazd!, pomyślałam, zrywając się na równe nogi i rozglądając się wokół, szukając gdzieś ukrytej kamery, albo czegoś podobnego, bo to przecież niemożliwe, bym przeniosła się w czasie… Prawda?
Przecież ja tu oszaleję, jeśli będę musiała nosić wdzięczne sukieneczki i całymi dniami wyszywać serwetki! – pomyślałam. Nigdy nie lubiłam tych typowo kobiecych strojów i zajęć, zachowywałam się jak typowa chłopczyca, marzyłam o tym, by zostać pilotem samolotu... a tymczasem utknęłam w 1817? 
Podziękowałam miłej kobiecince za szczere chęci, wymawiając się zmęczeniem, udałam, że zapadam w drzemkę, ale w tym czasie na spokojnie musiałam obmyślić jakiś plan powrotu do odległej o dwieście lat przyszłości.

*    *    *
Panno Karolino, proszę siedzieć prosto. To nazywasz kaligrafią? Pismo jest zwierciadłem duszy, jak to świadczy o twojej? Toż to wstyd, by panienka w twoim wieku tak bazgrała!
Nie znosiłam lekcji pisania, na których zawsze nauczycielka rzucała tego typu frazesami i powiedzonkami prababci, czepiając się każdej jednej, nieco krzywej kreski. Dało się to odczytać? Dało. No to ja nie wiem, w czym problem.
Właściwie to nie lubiłam żadnych zajęć w tej głupiej szkole: nie interesowała mnie muzyka i brzdękanie dawno zapomnianych melodyjek na pianinie, matematyka, którą tu szumnie rachunkami zwano stanowiła nudną namiastkę tego, czego nauczyłam się w pierwszych klasach podstawówki, robótki ręczne wymagały anielskiej cierpliwości, której niestety nie posiadam, ale najgorsze były lekcje tańca. Nie dosyć,  że tutejsze pląsy przypominały wyreżyserowane przedstawienie, a nie spontaniczną zabawę, to jeszcze jak tu podrygiwać w tych głupich kieckach, które wloką się po ziemi, plącząc się pod nogami tak, że zamiast wirować szalone piruety, albo stawiać wdzięczne, drobne kroczki, potykam się o tkaninę tych niedorzecznych strojów. A kiedy dla ułatwienia zadarłam kieckę do góry, pokazując swoje zgrabne nóżki, a właściwie tylko stopy w pantoflach i odrobinkę łydek w okolicach kostki, pani psorka tak się oburzyła, jakbym nagle zaczęła wywijać młyńce nago, twierdząc, ze pokazywanie nóg „jest wysoce niestosowne” i mrucząc jeszcze parę słów po francusku, które brzmiały jak pretensjonalne zbitki „plą-plę-żą-żę”, kręciła głową z dezaprobatą, wymachiwała wachlarzykiem i próbowała otrząsnąć się z szoku i oburzenia. Przesadna pruderia miejscowych damulek oraz ich nadmierne emocjonowanie się każdym drobiazgiem prawie by mnie śmieszyły... gdyby nie były tak irytujące.
Chyba się nie dziwicie, że przy każdej okazji wymykałam się z powrotem nad jezioro i próbowałam znaleźć jakąkolwiek drogę powrotną? Nie bardzo wiedziałam jak, ale liczą się dobre chęci, nie?
Karolinko, gdzie żeś ty znowu była, dziecko? – zapytała nauczycielka rysunku, a przy okazji też opiekunka internatu, gdy któregoś razu przydybała mnie, wracającą późno do domu. Lubiłam ją nawet, chociaż razem z koleżankami przezywałyśmy ją panna Ołówek, bo chuda jak patyk, zwykle ubrana na szaro, dziwnie przypominała ten przyrząd.
Rysowałam, nad jeziorem. – skłamałam.
Przy takim świetle?
Chciałam spróbować namalować zachód słońca nad wodą, ale mi się nie udało. – wymyśliłam.
Kochanie, mi kłamać nie musisz... Przyszłaś tu z tej mgły, prawda?
Co? Znaczy....
Tu się takie rzeczy dzieją od lat... Ktoś znika, ktoś się pojawia, ni stąd ni zowąd... Sama kiedyś przeszłam przez tę mgłę. Mieszkałam w tej wiosce, akurat trwała taka wielka wojna i Niemcy szli na front z Rosjanami, więc my wszyscy uciekliśmy w las i nagle pojawiła się taka mgła i gdzieś zgubiłam moją rodzinę, a jak opadła, znalazłam się tutaj. Początkowo mi się tu nie podobało, ale polubiłam te czasy... Tu się żyje spokojnie, z dnia na dzień, wszystko toczy się bezpiecznym, z dawna ustalonym torem... Kiedyś i ty je polubisz, jestem pewna.
Podziękowałam za jej szczere chęci, niby się zgodziłam, ale wiedziałam swoje: za Chiny Ludowe się nie przyzwyczaję.

*    *   *
Powoli traciłam nadzieję, że mi się uda i zaczynałam podejrzewać, że wzorem nauczycielki rysunku pozostaje tylko się przyzwyczaić do tych czasów. Zresztą nawet przestało mi aż tak przeszkadzać życie tutaj. Faktycznie, czas płynął tak leniwie i beztrosko, koleżanki okazały się całkiem miłe, więc rok 1817 miał swój urok. Mimo to tęskniłam za przyjaciółmi, którym obiecywałam, że pozostaniemy w kontakcie, za moją szaloną rodzinką, marzeniami o lataniu dookoła świata...
Nie wiem jak długo to trwało, kiedy dokładnie się poddałam i postanowiłam, że przestanę próbować odnaleźć drogę... Może tylko kilka dni, a może całe tygodnie i miesiące, zupełnie straciłam rachubę. W każdym razie pewnego dnia wymknęłam się rano przez okno z naszej wspólnej sypialni, przechodząc na gałąź rosnącego tuż obok buku, po którym jak po drabinie zeszłam na dół i ostatni raz pobiegłam przez ogród, przesadzając bramę, kierując się na przełaj przez pola, wprost nad tajemnicze jeziorko. To miała być moja ostatnia wyprawa w to magiczne miejsce, chciałam mu tylko powiedzieć „do widzenia”, a także pożegnać wszystko, co zostawiałam po drugiej stronie nieuchwytnej mgły.  
Dotarłam nad stawek i tak jak zwykle, obeszłam całą jego powierzchnię dookoła, nieco błotnistą, podmokłą, czasami zanikającą w gąszczu paproci ścieżynką. Wróciłam do punktu wyjścia, spojrzałam jeszcze raz na gładką, ciemną toń i odwróciłam się z powrotem do drogi, gdy wokół mnie ponownie wyrosła znajoma mgła... Poczekałam aż opadnie i nieco ostrożnie, trochę się obawiając, czy mnie przypadkiem nie poniosło w czasy drugiej wojny światowej, albo jakąś inną, niebezpieczną epokę, ruszyłam w kierunku dworku.

*    *    *
Przed domem, na tarasie stanął prowizoryczny, plastikowy stolik i kilka foteli z tego samego materiału, kupionych podczas naszej ostatniej wycieczki do Lublina. Mama właśnie wynosiła ciasto i lemoniadę, by poczęstować nimi panią Krysię, zwariowaną sąsiadkę, która obiecała, że będzie nam przynosić mleko „prosto od krowy” i „wiejskie jajka”.  Pani Krysia jest osóbką nader specyficzną, nadała imiona wszystkim chyba stu swoim kurom, podobno lata odkurzaczem nad wioską i opowiada niestworzone historie. Właśnie była w trakcie relacjonowania swojego spotkania ze średniowiecznym rycerzem nad Jeziorem Mglistym i zapewniała wszystkich niedowiarków, że nawet jacyś profesorkowie z Warszawy tu byli i potwierdzili, że nad tamtą wodą są podobne zakłócenia w polu magnetycznym Ziemi jak w Trójkącie Bermudzkim i że jej rodzona siostra zaginęła w tych okolicach podczas wojny.
Roześmiałam się, jakby nigdy nic i zaczęłam sobie żartować  z tych okolicznych legend. 
Całe szczęście, że wszyscy się na to złapali, bo inaczej nigdy więcej nie mogłabym się wybrać nad Jezioro Mgliste (już by rodzice i wścibska sąsiadka tego dopilnowali), a miałam szczerą ochotę powtórzyć eksperyment z wycieczką w inną czasoprzestrzeń. Bałam się, to prawda, ale bardziej odczuwałam podekscytowanie na myśl o odkryciu tajemnicy, która gdzieś za tą dziwną mgłą się z całą pewnością czai. Jedno już teraz każdemu wyda się oczywiste: nuda jest ostatnią rzeczą, mogącą mi tu, w tym zakątku na krańcu świata dopiec...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo