-->

niedziela, 19 sierpnia 2018

#4 "Papierówki" Mannueka

 
WYRÓŻNIENIE
 Papierówki
Manneuka


Nawiedziła mnie wczoraj. Siedziałem wtedy w kuchni przy stole. Próbowałem obierać papierówki tępym nożykiem, a lepki sok kapał na wyszczerbiony talerz. Zdzierałem twardą skórkę słodkimi palcami, od czasu do czasu wzdychając nad moim nożem. Był jedyny w tym domu i tak bardzo chciał mi pomóc, a ja, głupi, nie potrafiłem go naostrzyć. Przyciskałem stal, zbyt nerwowo, do bladożółtego jabłka, a on wówczas pracował na zmianę ze mną. Powoli zaczynał przypominać inne palce, wrastać mi w dłoń. Byłem pewien, że gdyby mógł krzyczeć, to raz-dwa postawiłby na nogi opasłego kota, który leżał w oknie bloku naprzeciwko. Wyobrażałem sobie, że postawiłby na nogi i mnie. Przecież tak bardzo chciał mi pomóc. On tak bardzo, a ja, głupi…

I właśnie wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Moje ręce były całe w soku i żalu. Tylko dla zasady poczłapałem do drzwi, zdążywszy naprędce odświeżyć gotowy zestaw odpowiedzi. ,,Dzień dobry. Nie, nie jestem zainteresowany, dziękuję”. ,,Rozumiem, ale pani Brodowska od pięciu lat tutaj nie mieszka”. ,,Nie mam telefonu, proszę pana, Internetu też nie. Nie, nie chcę mieć”. ,,Ale w Boga to ja nie wierzę. Do widzenia”.

            Mogło być ich więcej, pamiętałem tylko te sprawdzone. Poprawiłem guzik przy wymiętej koszuli. Przykleiłem rękę do klamki. Na języku miałem słodki smak jabłka i gorzkiej riposty.

            – Dzień dobry.

            – Dzień dobry. Nie, nie jestem…

            – Jest pan, panie Brodowski.

            No byłem, ale nie byłem zainteresowany. Ona wyglądała jak nimfa, która uciekła z teatru podczas zabawy w ciuciubabkę. Pomyślałem, że to pewnie chwyt marketingowy, rodzaj osobliwej reklamy. Mało to takich? Od razu przed oczami stanął mi człowiek-kawa, na którego wpadłem, gdy spacerowałem po Nowym Świecie.

            – Tak, jestem. Pani też jest.

            Pomyślałem, że to nie może być déjà vu. Musiałem ją widzieć gdzieś indziej, wcześniej. Przecież byłem już stary i swoje w życiu przeżyłem.

            – Jestem. – Okręciła się wokół własnej osi. Trzymała w rękach coś dziwnego.

            – Jest pani. A ja nie jestem zainteresowany – odparłem stanowczo, bo sok na mojej dłoni zaczął już fermentować.

            – Typowe, panie Brodowski. Może jednak zechciałby mnie pan wpuścić do środka?

            Złodziejka. Jedna z tych, które okradają naiwnych staruszków pod pretekstem sprawdzenia, czy frędzle dywanu ułożone są symetrycznie. Co to, to nie.

            – Nie, nie zechciałbym. Dziękuję.

            Miałem zatrzasnąć drzwi, ale przeszkodziła mi stopą.

            – Typowe – powtórzyła. – Obiecuję, że nóż zacznie krzyczeć.

            Wróżka albo inna czarownica. Zbladłem.

            – Widzi pani… – zacząłem od nowa, grzeczniej. – Bo ja od pięciu lat nikogo do domu nie wpuszczałem. Wszystkich witam tu, w progu. Gdyby pani teraz tutaj weszła, to całe moje pięcioletnie jestestwo szlag by trafił. Ot tak!

            Usiłowałem pstryknąć, ale kciuk skleił się ze środkowym palcem.

            – Edwinie, jestem. Ty też jesteś. Wchodzę.

            Zaparłem się mocno.

            –  Nie.

            – Tak. – Odsunęła mnie od drzwi, jakbym ważył dwa kilo, a potem wtargnęła do mieszkania. Oniemiały stałem jeszcze chwilę w progu i ocknąłem się dopiero, kiedy usłyszałem ,,Edwinie!” po raz kolejny. Byłem bardzo zawiedziony. Miałem nadzieję, że tylko śniłem, że zaraz przebudzę się na krześle przy papierówkach, a potem będzie jak zawsze, po mojemu.

            Ale nie było. Obca kobieta, wariatka na dodatek, którą gdzieś już kiedyś widziałem, włamała się – tak, włamała się! – do mojego mieszkania, na moich oczach i pomimo stanowczego ,,nie”, złożywszy wcześniej obietnicę zantropomorfizowania jedynego w tymże mieszkaniu noża, mojego noża, noża smutnego, noża nienaostrzonego.

            Obróciłem się na pięcie i niepewnym krokiem zmierzałem w stronę kuchni. Po drodze zauważyłem, że mój nieproszony gość zdążył przewrócić fikusa, przekrzywić frędzlowany dywan, a także przesunąć krzesło. ,,Nie jest najgorzej, póki co” – stwierdziłem.

            Siedziała w słońcu, przy wyszczerbionym talerzyku z nagimi papierówkami. Nagle dotarło do mnie, że pozbawiłem je godności. Było mi bardzo smutno.

            – Usiądź, Edwinie.

            Usiadłem. Kolor jej włosów przywodził mi na myśl chwile, kiedy siadywałem tu codziennie, w tym samym miejscu, z Klarą. Ona zawsze patrzyła na mnie z uwagą, z tym pastelowym odcieniem w oczach. Czasem była bardzo smutna, jak ja wtedy, a czasem śmiała się tak, że w jej dołeczkach mógłbym zasiać dwa drzewka.

            – Jesteś wróżką, prawda? Czarownicą. Pragniesz wpędzić demona w mój jedyny nóż, a potem sprawić, żeby on mnie przebił. Chcesz, żebym zawsze z nim krzyczał, kiedy będę obierać jabłka.

            – Tu nie chodzi o nóż – przyznała. Pożałowałem, bo nie zaparłem się mocniej.

            – To w takim razie muszę cię wyprosić.

            – Ale ja tu jestem. – Uśmiechnęła się pobłażliwie. – Mam zamiar zostać na dłużej.

            Skubałem obrus.

            – Na dłużej? To znaczy ile? Pół godziny, jedna, dwie?

            – Zależy, ile potrzebujesz.

            – Nie potrzebuję wcale.

            Butnie spojrzałem w okno. Na ławce siedział on. Miał czerwony nos, brudną kurtkę i tłuste włosy. Gibał się to w jedną, to w drugą stronę, jak ludzkie wahadło, a w prawej ręce trzymał plastikową butelkę z winem. Chlupało solidarnie razem z nim, na lewo i na prawo. Był to osiedlowy pijak, nikt inny – widywałem go codziennie, bo codziennie spędzałem pół dnia w kuchni. Od zawsze wiedziałem, że nigdy, ale to nigdy tak nie skończę. Miałem swoje jabłka, krzyżówki i samotne spacery. Miałem swój stół, jedyny nóż, pióro, szary płaszcz i beret. Miałem śniadanie, obiad i kolację. Miałem poranki, południa i wieczory. Miałem dni i noce zapełnione słodkimi papierówkami, bólem krzyża i zepsutą ostrzałką. Nie potrzebowałem alkoholu. Niczego więcej nie potrzebowałem. Wszystko się skończyło.     

            Pijak łypnął na mnie okiem. Mieszkałem na pierwszym piętrze, a więc okupowana ławka była zaledwie kilka metrów od kuchennego okna. Na mój widok uśmiechnął się tak, jak tylko potrafią pijacy i uwolnił z przepalonego gardła charczący baryton:

            – Hop, siup, tralala! Raz się nie ma, raz się ma! – Zbliżył oko do śmierdzącej butelki, eksplorując jej dno niczym nurek głębinowy. – Hop, siup, bum cyk cyk! Milion był, milion znikł!

            – Znikł utopiony w monopolowym – mruknąłem. Byłem o tym przekonany.

            – Hop, siup, rym cym cym! Forsa, bracie, to tak, jak dym! – Wziął głęboki łyk i przetarł oślinione usta nabrzmiałą łapą. – Hop, siup, szkoda słów! Była forsa, ni ma forsy!...

            – Będzie znów.

            Mój gość siedział wyprostowany. Jej głowa nie była zwrócona w stronę okna, tylko wciąż na mnie i na mnie.

            – Będzie znów – powtórzyła, jakby bała się, że jestem zbyt stary, aby usłyszeć. Miałem dosyć jej bezczelności.

            – A skąd możesz to wiedzieć? – syknąłem.

            – Wręczę mu parę groszy, jeszcze dziś.

            Spostrzegłem, że ten dziwny rekwizyt w kształcie rogalika był w istocie skarbonką. Zatrzęsła nią na potwierdzenie.

            – Czyli wspierasz alkoholików.

            – Nie. Liczę na to, że lepiej wykorzysta te pieniądze.

            – Nie zdąży. Zapije się na śmierć.

            – Posadzę obok niego człowieka. Dobrego. Będzie chciał mu pomóc.

            Popatrzyłem na nią z politowaniem.

            – Wyobraź sobie, Edwinie, że on tak żyje dobre cztery lata. – Położyła łokcie na stole, splotła dłonie i oparła o nie brodę. – Cztery lata wlewa w siebie tani alkohol i próbuje zagłuszyć wszystko, co ma w sobie.

            – Ja mam moje jabłka.

            Uniosła prawy kącik ust. Traktowała mnie jak dziecko.

            – Każdy sam tworzy własną historię. Ja tylko podsyłam rekwizyty i aktorów.

            – Doprawdy, pani Fortuno? – zakpiłem. – A ja mam moje jabłka. Mam krzyżówki, pióro. Nożyk. – Pomachałem jej przed nosem. – Mam wszystko, co trzeba.

            – Wszystko, oprócz życia.

            Zacisnąłem usta.

            – Klara odeszła. Ale ty wciąż jesteś, Edwin. Zastałam cię tutaj.

            – Mam jabłka…

            Westchnęła ciężko.

            – Tak, masz jabłka. Masz też czterdzieści lat i genetyczne bóle w krzyżu. Taki traf.

            – Jestem już stary.

            – A w środku prawie martwy. – Zanim się zorientowałem, szybkim ruchem odebrała mi nóż. Moja ręka od razu sięgnęła przez stół, aby odzyskać to, co było częścią mnie, i kiedy zdążyłem już zatęsknić za moim jedynym nożem przez te parę sekund, nimfa przejechała nagle palcem po ostrzu.

            Poczułem wtedy, że coś się we mnie wzbiera. Coś wewnątrz, gdzieś tam, bardzo głęboko, pod żebrami. To coś podpływało do gardła, ściskało je, dusiło krtań, wyrywało język, na którym nie było już ani grama słodyczy. I wtedy wrzasnąłem razem z nożem. Ach, ryknęliśmy równocześnie. Zdążyłem jeszcze usłyszeć głośne miauknięcie kota. Potem byłem tylko ja, nóż, papierówki na stole, które błagały, żebym je ubrał z powrotem, i ten pastelowy wzrok. Wzrok, który widziałem codziennie, tu, przy tym stole. Słodki jak jabłka, gorzki jak wszystko inne. Nie było nimfy ze skarbonką, była tylko ona. Chciałem chlusnąć jej w twarz lepkim sokiem, potem przytulić, scałować go, spytać czemu to zrobiła, czemu odeszła, ach, i czemu ja tu siedzę sam, bez niej. A była tylko marą, codzienną marą, dla której żyłem. To przecież dla niej obierałem te jabłka. To przecież ona zostawiła po sobie to drzewko przy oknie, które codziennie wzrastało, kłuło w oczy, wpraszało się gałęziami do kuchni. Myślałem, że miało prawo, bo było jej. Bo ja byłem jej.

            – Edwin…

            Leżałem na stole i dygotałem, jakby za oknem było pięćdziesiąt na minusie. Nie chciałem już żyć, umierać też nie chciałem, nic nie chciałem. Niczego już mi nie było trzeba. Niczego, tylko jej.

            – Edwin.

            Poczułem rękę pod swoim podbródkiem.

            – Zrozum. Należysz do siebie. Nie opędzaj się od życia.

            – Ale ona zabrała je ze sobą – wykrztusiłem.

            – Wciąż tu jesteś.

            – Tylko dzięki papierówkom.

            Przysunęła się do mnie. Widziałem dokładnie złotą linię jej ust.

            – Nigdy nie myślałeś, że tak właśnie miało być?

            – Kochałem ją.

            – Ale ona nie kochała ciebie. Odeszła. Opycha się pomarańczami z kimś innym. Teraz rozumiesz?

            Pokiwałem, choć tak bardzo nie chciałem rozumieć. Nimfa badała opuszkami wnętrze mojej dłoni jak ślepa cyganka. Żołądek zaczął zjadać serce. Byłem pewny, że zaraz umrę.

            – Wczoraj wpadłeś na kobietę z kawą. Pachniała tak intensywnie.

            – Nie zdążyłem poczuć – bełkotałem przyklejony do stołu.

            – Nie zdążyłeś – szepnęła mi do ucha. – I gdybyś nie uciekł tak szybko, to ta kobieta…

            A ja nie usłyszałem już nic więcej. Przymknąłem powieki. Przed oczami miałem Klarę myjącą się w pomarańczach z uśmiechem pastelowej bezbożnicy. Mitórzenie słowa „miałem” może być, bo to jest celowa ekspresja. ałem też siebie, który nie mógł znieść widoku i zapachu jej ciała, siebie targanego owocowymi spazmami, gotowego zatłuc swój własny żołądek, wypalić wszystkie trzewia i powiesić się na języku. Czułem tylko, jak ktoś obmywa mnie z lepkiego soku, jak wypłukuje smak ostatnich lat, przewraca wszystkie kubki.

            Gdy się ocknąłem, od razu spojrzałem na dłonie. Moje nowe dłonie. Suche i czyste. Nie było ani Fortuny, ani papierówek, a za oknem stała wolna ławka. Po raz pierwszy od pięciu lat nie czułem się pusty. Siedziałem tu, przy stole, w swoim mieszkaniu. Odzyskałem życie, które zawsze miałem. Złapałem za nóż i syknąłem z radości. Był przeszywający jak nigdy wcześniej. Mógł stawić ostrza wszystkim owocom świata, rozprawić się z nimi jednym pociągnięciem.

I właśnie wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. W głowie nie odnalazłem schematów, sztucznych zdań, asekuracyjnych fraz. Nie chciałem. Po prostu wstałem z krzesła, ssąc szczęśliwie zakrwawiony palec. Potem zaprosiłem ją do środka, posadziłem przy oknie, a ona patrzyła na mnie ciepło. Piliśmy czarną kawę w kuchni na pierwszym piętrze.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo