WYRÓŻNIENIE
Papierówki
Manneuka
Piosenka: Stanisław Sielański - Hop, siup
Nawiedziła mnie wczoraj.
Siedziałem wtedy w kuchni przy stole. Próbowałem obierać papierówki tępym
nożykiem, a lepki sok kapał na wyszczerbiony talerz. Zdzierałem twardą skórkę
słodkimi palcami, od czasu do czasu wzdychając nad moim nożem. Był jedyny w tym
domu i tak bardzo chciał mi pomóc, a ja, głupi, nie potrafiłem go naostrzyć. Przyciskałem
stal, zbyt nerwowo, do bladożółtego jabłka, a on wówczas pracował na zmianę ze
mną. Powoli zaczynał przypominać inne palce, wrastać mi w dłoń. Byłem pewien,
że gdyby mógł krzyczeć, to raz-dwa postawiłby na nogi opasłego kota, który
leżał w oknie bloku naprzeciwko. Wyobrażałem sobie, że postawiłby na nogi i
mnie. Przecież tak bardzo chciał mi pomóc. On tak bardzo, a ja, głupi…
I właśnie wtedy ktoś zadzwonił
do drzwi. Moje ręce były całe w soku i żalu. Tylko dla zasady poczłapałem do
drzwi, zdążywszy naprędce odświeżyć gotowy zestaw odpowiedzi. ,,Dzień dobry.
Nie, nie jestem zainteresowany, dziękuję”. ,,Rozumiem, ale pani Brodowska od
pięciu lat tutaj nie mieszka”. ,,Nie mam telefonu, proszę pana, Internetu też
nie. Nie, nie chcę mieć”. ,,Ale w Boga to ja nie wierzę. Do widzenia”.
Mogło
być ich więcej, pamiętałem tylko te sprawdzone. Poprawiłem guzik przy wymiętej koszuli.
Przykleiłem rękę do klamki. Na języku miałem słodki smak jabłka i gorzkiej
riposty.
–
Dzień dobry.
–
Dzień dobry. Nie, nie jestem…
–
Jest pan, panie Brodowski.
No
byłem, ale nie byłem zainteresowany. Ona wyglądała jak nimfa, która uciekła z
teatru podczas zabawy w ciuciubabkę. Pomyślałem, że to pewnie chwyt
marketingowy, rodzaj osobliwej reklamy. Mało to takich? Od razu przed oczami
stanął mi człowiek-kawa, na którego wpadłem, gdy spacerowałem po Nowym Świecie.
–
Tak, jestem. Pani też jest.
Pomyślałem,
że to nie może być déjà vu. Musiałem
ją widzieć gdzieś indziej, wcześniej. Przecież byłem już stary i swoje w życiu
przeżyłem.
–
Jestem. – Okręciła się wokół własnej osi. Trzymała w rękach coś dziwnego.
–
Jest pani. A ja nie jestem zainteresowany – odparłem stanowczo, bo sok na mojej
dłoni zaczął już fermentować.
–
Typowe, panie Brodowski. Może jednak zechciałby mnie pan wpuścić do środka?
Złodziejka.
Jedna z tych, które okradają naiwnych staruszków pod pretekstem sprawdzenia,
czy frędzle dywanu ułożone są symetrycznie. Co to, to nie.
–
Nie, nie zechciałbym. Dziękuję.
Miałem
zatrzasnąć drzwi, ale przeszkodziła mi stopą.
–
Typowe – powtórzyła. – Obiecuję, że nóż zacznie krzyczeć.
Wróżka
albo inna czarownica. Zbladłem.
–
Widzi pani… – zacząłem od nowa, grzeczniej. – Bo ja od pięciu lat nikogo do
domu nie wpuszczałem. Wszystkich witam tu, w progu. Gdyby pani teraz tutaj
weszła, to całe moje pięcioletnie jestestwo szlag by trafił. Ot tak!
Usiłowałem
pstryknąć, ale kciuk skleił się ze środkowym palcem.
–
Edwinie, jestem. Ty też jesteś. Wchodzę.
Zaparłem
się mocno.
– Nie.
–
Tak. – Odsunęła mnie od drzwi, jakbym ważył dwa kilo, a potem wtargnęła do
mieszkania. Oniemiały stałem jeszcze chwilę w progu i ocknąłem się dopiero, kiedy
usłyszałem ,,Edwinie!” po raz kolejny. Byłem bardzo zawiedziony. Miałem
nadzieję, że tylko śniłem, że zaraz przebudzę się na krześle przy papierówkach,
a potem będzie jak zawsze, po mojemu.
Ale
nie było. Obca kobieta, wariatka na dodatek, którą gdzieś już kiedyś widziałem,
włamała się – tak, włamała się! – do mojego mieszkania, na moich oczach i
pomimo stanowczego ,,nie”, złożywszy wcześniej obietnicę zantropomorfizowania
jedynego w tymże mieszkaniu noża, mojego noża, noża smutnego, noża
nienaostrzonego.
Obróciłem
się na pięcie i niepewnym krokiem zmierzałem w stronę kuchni. Po drodze
zauważyłem, że mój nieproszony gość zdążył przewrócić fikusa, przekrzywić
frędzlowany dywan, a także przesunąć krzesło. ,,Nie jest najgorzej, póki co” – stwierdziłem.
Siedziała
w słońcu, przy wyszczerbionym talerzyku z nagimi papierówkami. Nagle dotarło do
mnie, że pozbawiłem je godności. Było mi bardzo smutno.
–
Usiądź, Edwinie.
Usiadłem.
Kolor jej włosów przywodził mi na myśl chwile, kiedy siadywałem tu codziennie,
w tym samym miejscu, z Klarą. Ona zawsze patrzyła na mnie z uwagą, z tym
pastelowym odcieniem w oczach. Czasem była bardzo smutna, jak ja wtedy, a
czasem śmiała się tak, że w jej dołeczkach mógłbym zasiać dwa drzewka.
–
Jesteś wróżką, prawda? Czarownicą. Pragniesz wpędzić demona w mój jedyny nóż, a
potem sprawić, żeby on mnie przebił. Chcesz, żebym zawsze z nim krzyczał, kiedy
będę obierać jabłka.
–
Tu nie chodzi o nóż – przyznała. Pożałowałem, bo nie zaparłem się mocniej.
–
To w takim razie muszę cię wyprosić.
–
Ale ja tu jestem. – Uśmiechnęła się pobłażliwie. – Mam zamiar zostać na dłużej.
Skubałem
obrus.
–
Na dłużej? To znaczy ile? Pół godziny, jedna, dwie?
–
Zależy, ile potrzebujesz.
–
Nie potrzebuję wcale.
Butnie
spojrzałem w okno. Na ławce siedział on. Miał czerwony nos, brudną kurtkę i
tłuste włosy. Gibał się to w jedną, to w drugą stronę, jak ludzkie wahadło, a w
prawej ręce trzymał plastikową butelkę z winem. Chlupało solidarnie razem z
nim, na lewo i na prawo. Był to osiedlowy pijak, nikt inny – widywałem go
codziennie, bo codziennie spędzałem pół dnia w kuchni. Od zawsze wiedziałem, że
nigdy, ale to nigdy tak nie skończę. Miałem swoje jabłka, krzyżówki i samotne
spacery. Miałem swój stół, jedyny nóż, pióro, szary płaszcz i beret. Miałem
śniadanie, obiad i kolację. Miałem poranki, południa i wieczory. Miałem dni i
noce zapełnione słodkimi papierówkami, bólem krzyża i zepsutą ostrzałką. Nie
potrzebowałem alkoholu. Niczego więcej nie potrzebowałem. Wszystko się
skończyło.
Pijak
łypnął na mnie okiem. Mieszkałem na pierwszym piętrze, a więc okupowana ławka
była zaledwie kilka metrów od kuchennego okna. Na mój widok uśmiechnął się tak,
jak tylko potrafią pijacy i uwolnił z przepalonego gardła charczący baryton:
– Hop, siup, tralala! Raz się nie ma, raz się ma! – Zbliżył oko do
śmierdzącej butelki, eksplorując jej dno niczym nurek głębinowy. – Hop, siup, bum cyk cyk! Milion był, milion
znikł!
– Znikł utopiony w monopolowym –
mruknąłem. Byłem o tym przekonany.
– Hop, siup, rym cym cym! Forsa, bracie, to tak, jak dym! – Wziął
głęboki łyk i przetarł oślinione usta nabrzmiałą łapą. – Hop, siup, szkoda słów! Była forsa, ni ma forsy!...
– Będzie znów.
Mój gość siedział wyprostowany. Jej
głowa nie była zwrócona w stronę okna, tylko wciąż na mnie i na mnie.
– Będzie znów – powtórzyła, jakby
bała się, że jestem zbyt stary, aby usłyszeć. Miałem dosyć jej bezczelności.
– A skąd możesz to wiedzieć? –
syknąłem.
– Wręczę mu parę groszy, jeszcze
dziś.
Spostrzegłem, że ten dziwny rekwizyt
w kształcie rogalika był w istocie skarbonką. Zatrzęsła nią na potwierdzenie.
– Czyli wspierasz alkoholików.
– Nie. Liczę na to, że lepiej
wykorzysta te pieniądze.
– Nie zdąży. Zapije się na śmierć.
– Posadzę obok niego człowieka. Dobrego.
Będzie chciał mu pomóc.
Popatrzyłem na nią z politowaniem.
– Wyobraź sobie, Edwinie, że on tak
żyje dobre cztery lata. – Położyła łokcie na stole, splotła dłonie i oparła o
nie brodę. – Cztery lata wlewa w siebie tani alkohol i próbuje zagłuszyć
wszystko, co ma w sobie.
– Ja mam moje jabłka.
Uniosła prawy kącik ust. Traktowała
mnie jak dziecko.
– Każdy sam tworzy własną historię.
Ja tylko podsyłam rekwizyty i aktorów.
– Doprawdy, pani Fortuno? –
zakpiłem. – A ja mam moje jabłka. Mam krzyżówki, pióro. Nożyk. – Pomachałem jej
przed nosem. – Mam wszystko, co trzeba.
– Wszystko, oprócz życia.
Zacisnąłem
usta.
–
Klara odeszła. Ale ty wciąż jesteś, Edwin. Zastałam cię tutaj.
–
Mam jabłka…
Westchnęła
ciężko.
–
Tak, masz jabłka. Masz też czterdzieści lat i genetyczne bóle w krzyżu. Taki
traf.
–
Jestem już stary.
–
A w środku prawie martwy. – Zanim się zorientowałem, szybkim ruchem odebrała mi
nóż. Moja ręka od razu sięgnęła przez stół, aby odzyskać to, co było częścią
mnie, i kiedy zdążyłem już zatęsknić za moim jedynym nożem przez te parę
sekund, nimfa przejechała nagle palcem po ostrzu.
Poczułem
wtedy, że coś się we mnie wzbiera. Coś wewnątrz, gdzieś tam, bardzo głęboko,
pod żebrami. To coś podpływało do gardła, ściskało je, dusiło krtań, wyrywało
język, na którym nie było już ani grama słodyczy. I wtedy wrzasnąłem razem z
nożem. Ach, ryknęliśmy równocześnie. Zdążyłem jeszcze usłyszeć głośne
miauknięcie kota. Potem byłem tylko ja, nóż, papierówki na stole, które
błagały, żebym je ubrał z powrotem, i ten pastelowy wzrok. Wzrok, który
widziałem codziennie, tu, przy tym stole. Słodki jak jabłka, gorzki jak wszystko
inne. Nie było nimfy ze skarbonką, była tylko ona. Chciałem chlusnąć jej w
twarz lepkim sokiem, potem przytulić, scałować go, spytać czemu to zrobiła,
czemu odeszła, ach, i czemu ja tu siedzę sam, bez niej. A była tylko marą,
codzienną marą, dla której żyłem. To przecież dla niej obierałem te jabłka. To przecież
ona zostawiła po sobie to drzewko przy oknie, które codziennie wzrastało, kłuło
w oczy, wpraszało się gałęziami do kuchni. Myślałem, że miało prawo, bo było
jej. Bo ja byłem jej.
–
Edwin…
Leżałem
na stole i dygotałem, jakby za oknem było pięćdziesiąt na minusie. Nie chciałem
już żyć, umierać też nie chciałem, nic nie chciałem. Niczego już mi nie było
trzeba. Niczego, tylko jej.
–
Edwin.
Poczułem
rękę pod swoim podbródkiem.
–
Zrozum. Należysz do siebie. Nie opędzaj się od życia.
–
Ale ona zabrała je ze sobą – wykrztusiłem.
–
Wciąż tu jesteś.
–
Tylko dzięki papierówkom.
Przysunęła
się do mnie. Widziałem dokładnie złotą linię jej ust.
–
Nigdy nie myślałeś, że tak właśnie miało być?
–
Kochałem ją.
–
Ale ona nie kochała ciebie. Odeszła. Opycha się pomarańczami z kimś innym. Teraz
rozumiesz?
Pokiwałem,
choć tak bardzo nie chciałem rozumieć. Nimfa badała opuszkami wnętrze mojej
dłoni jak ślepa cyganka. Żołądek zaczął zjadać serce. Byłem pewny, że zaraz
umrę.
–
Wczoraj wpadłeś na kobietę z kawą. Pachniała tak intensywnie.
–
Nie zdążyłem poczuć – bełkotałem przyklejony do stołu.
–
Nie zdążyłeś – szepnęła mi do ucha. – I gdybyś nie uciekł tak szybko, to ta
kobieta…
A
ja nie usłyszałem już nic więcej. Przymknąłem powieki. Przed oczami miałem
Klarę myjącą się w pomarańczach z uśmiechem pastelowej bezbożnicy. Mitórzenie
słowa „miałem” może być, bo to jest celowa ekspresja. ałem
też siebie, który nie mógł znieść widoku i zapachu jej ciała, siebie targanego
owocowymi spazmami, gotowego zatłuc swój własny żołądek, wypalić wszystkie
trzewia i powiesić się na języku. Czułem tylko, jak ktoś obmywa mnie z lepkiego
soku, jak wypłukuje smak ostatnich lat, przewraca wszystkie kubki.
Gdy
się ocknąłem, od razu spojrzałem na dłonie. Moje nowe dłonie. Suche i czyste.
Nie było ani Fortuny, ani papierówek, a za oknem stała wolna ławka. Po raz
pierwszy od pięciu lat nie czułem się pusty. Siedziałem tu, przy stole, w swoim
mieszkaniu. Odzyskałem życie, które zawsze miałem. Złapałem za nóż i syknąłem z
radości. Był przeszywający jak nigdy wcześniej. Mógł stawić ostrza wszystkim
owocom świata, rozprawić się z nimi jednym pociągnięciem.
I właśnie wtedy ktoś zadzwonił
do drzwi. W głowie nie odnalazłem schematów, sztucznych zdań, asekuracyjnych
fraz. Nie chciałem. Po prostu wstałem z krzesła, ssąc szczęśliwie zakrwawiony
palec. Potem zaprosiłem ją do środka, posadziłem przy oknie, a ona patrzyła na
mnie ciepło. Piliśmy czarną kawę w kuchni na pierwszym piętrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz