-->

niedziela, 19 sierpnia 2018

#5 "Pani mi się śniła" EmaSchwartz

 
WYRÓŻNIENIE
 Pani mi się śniła
EmaSchwartz


Świt nad Warszawą wstawał wyjątkowo powoli. Białawe ogniki odchodzących w poranek gwiazd toczyły nierówną walkę z promieniami wschodzącego słońca. Lśniące od nocnego deszczu witryny sklepów połyskiwały na tle zmęczonej szarości chodników. Tętniące życiem lokale cichły, by za parę godzin ustąpić pola wypełnionym dziennym gwarem kawiarniom. Noc dobiegała końca, a wraz z nią kończył się jej niepowtarzalny urok.

Pachnące przepychem wnętrze „Adrii” pustoszało. W szatni zostały tylko płaszcze kilku osób z obsługi, muzycy rozeszli się do domów. Kelnerzy po raz ostatni obchodzili sale, by sprawdzić, czy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.

Zza filaru wyłonił się mężczyzna o szarych oczach i zmęczonej, bezbarwnej twarzy. Ubrany był w elegancki, wieczorowy strój. Każdy krok stawiał ostrożnie, z rozmysłem.

- Franek! – krzyknął jeden z kelnerów.

Zawołany odwrócił się. Ruch ten, z pozoru zwyczajny i automatyczny, wykonał z niebywałą gracją, zupełnie jakby wciąż sunął po lśniącym od pasty parkiecie.
- Idziesz do domu? – zagaił garson.
- Idę. – Franciszek skinął lekko i postąpił w stronę wyjścia. Przewieszony przez ramię płaszcz zakołysał się z szelestem.
- Poczekaj! W którą stronę?
- Na Krakowskie. A co?
Kelner uśmiechnął się szelmowsko i podbiegł.
- Słuchaj, a skoczyłbyś ze mną do „Bliklego”? Za godzinkę otworzą. Przeszlibyśmy się przy okazji.
- Nie. Pójdę lepiej do domu, spać.
Garson wyszczerzył żółte, krzywawe zęby.
- Spać?! Warszawa się budzi, a on do łóżka idzie!
- Potańcz przez noc, to ci się przechadzek odechce.
- A idź ty do pierona! Z Gutkiem pójdę.
- A idę. Dobranoc!
- Dobranoc, śpiochu!
Obrotowe drzwi lokalu zaszumiały cicho. W twarz Franciszka uderzył rześki podmuch przedświtu. Żigolo owinął się płaszczem i ruszył w stronę Krakowskiego Przedmieścia. O brzasku ulica była tajemnicza, jakby obca. Za dnia, wypełniona po brzegi szumem i stukotem setek obcasów, traciła swój nocny, intymny urok. Teraz jednak stała cicha i pokorna, gotowa znieść potulnie gwałt, zadany przez stłumiony odgłos pojedynczych kroków.
Franciszek szedł prędko, nie oglądając się. Zmęczone blaskiem żarówek oczy piekły niemiłosiernie. Jedynym celem wędrówki było chłodne, wiecznie puste łóżko i błogi, spokojny sen. W południe na pewno przyjdzie Mańka, znów zacznie zrzędzić, że długo śpi. Napali w piecu, chociaż do zimy jeszcze daleko, i będzie utyskiwać na swój biedny los służącej. A on, zwykły fordanser, cóż ma powiedzieć? Jak ma pocieszyć siostrę? A może powinien wygarnąć jej, że ona to tylko od siódmej do dwunastej i od czwartej do dziewiątej usługuje, a on musi harować przez okrągłe dwanaście godzin bez przerwy? Że ona może sobie usiąść, kiedy nogi zabolą, a on tańczy od nocy do świtu?
Nie, tego jej nie powie. I tak cud się stał, że Mańka znalazła posadę. Długo łaziła po domach, pytała, ględziła. Już szykowali się na najgorsze, a tu bac! i znalazło się miejsce u państwa Trockich, na Chmielnej. O, jakże długo chodziła Mańka dumna jak paw. Oto teraz „panną służącą” będzie, nie jakimś popychadłem na wsi. Będzie w pańskich piecach palić, miejskie ciuszki kupować, z porcelany prawdziwej pić. Jak ona się cieszyła! I on omal nie płakał ze szczęścia.
Niestety, dość prędko okazało się, że służba w mieście wcale nie jest lepsza od wiejskiej, roboty wiele i trzeba robić wszystko dwa razy dokładniej. Kuchnia mniejsza, naczynia bardziej się tłuką, kurzu więcej, zakamarków od groma i ciut. A ubierać się trzeba nie tyle wygodnie, co ładnie, co by się państwu podobało.
Mańka szybko przywykła, ale brat nijak przyzwyczaić się nie mógł. Z biegiem czasu siostra utyła, zaczęła zrzędzić i sarkać z byle powodu. Wpadnie, bywało, do pokoju, i ględzi o byle czym. Musiała widocznie odbić sobie długie godziny potulnego milczenia, ale Franciszek powoli tracił cierpliwość do jej niezliczonych wybuchów swarliwości.
Przy wejściu do kamienicy, w której mieszkali, żigolo przystanął i obejrzał się na pustą, cichą ulicę. W bramach już kipiał wczesno poranny gwar. Za chwilę miał rozprzestrzenić się na całą Warszawę, najpierw zalewając mniejsze uliczki, by potem stopniowo zatopić  promenady śródmieścia. Tysiące strojów i osobowości, grzechów i cnót miało już za moment wylec na miasto, by wieść zwyczajne życie, niemniej pełne radości od szalonej, nocnej egzystencji. Franciszek jednak miał tego nie zobaczyć. Chociaż mógł, lecz nie miał siły.
Na schodach spotkał Mańkę. Leciała w dół jak opętana. Mało nie przewróciła się, próbując go wyminąć. Z trudem przytrzymał ją za ramiona.
- Co też pan sobie… - sapnęła gniewnie. - A, to ty. Nie poznałam. Pędzę do roboty. Tfu, zaspałam dziś bardzo. No - Cmoknęła brata w policzek – śpij. O pierwszej przyjdę! – krzyknęła już z czeluści wyjścia.
Nie odpowiedział. Nie miało to najmniejszego sensu. I tak by nie usłyszała. W jej uszy uderzył już dzienny gwar, a on tkwił jeszcze w nocnej, szeptanej półciszy, wypełnionej stłumioną przez senność muzyką i poszumem spódnic. Nie usłyszałaby. Głos nie dotarłby do niej. Byłby zbyt nocny, za delikatny, by przebić się przez oplatający uszy zgiełk dnia.
Mieszkanie było puste, ciemne i chłodne. Zaciągnięte story topiły jedyny, prócz łazienki i kuchni, pokój w sennym półmroku. Łóżko Mańki było nie zasłane. Widocznie spieszyła się na Chmielną.
Franciszek usiadł na krześle przed toaletką i zaczął się rozbierać. Zdjąwszy marynarkę, muszkę i kołnierzyk, chwilę przyglądał się swemu odbiciu w lustrze. Oczy miał podkrążone, zmęczone, jakby hulał przez trzy noce bez przerwy. Twarz, niegdyś rumiana i zdrowa, nabrała szarawego odcienia. Na czoło wystąpiły krople długo przeczuwanego potu. W pracy umiał nakazać ciału opanowanie, ale w domu… Całe zmęczenie zwalało się na niego niczym huk komorniczych stempli na uszy dłużnika.
„Jakie to wszystko jest bez sensu” – myślał, zdejmując buty. Zmaltretowane tysiącami nastąpień stopy bolały. Owinął się w szlafrok, usiadł na łóżku i zaczął ostrożnie rozmasowywać każdy palec. Ulżyło. Wstał i poszedł do łazienki. Strumień zimnej wody otrzeźwił splątane sennością ciało.
„Mógłbym nawet gdzieś pójść” – pomyślał, ale szybko uznał, że wyjście na miasto w dzień byłoby po prostu barbarzyństwem, zdradą. Tak, wychodząc za dnia, zdradziłby swą wieloletnią kochankę: noc. Nocna Warszawa tak bardzo różniła się od dziennej, że z czasem zaczął je traktować tak oddzielnie, jakby jedna z tych stolic była dziewczyną, a druga -  pracownicą biblioteki. Z bibliotekarką można porozmawiać o literaturze, z dziewczynką natomiast… Rozmowa z nią nie miała najmniejszej wartości.
Uśmiechnął się. Którą Warszawę uznawał za kokotę? Raczej tę dzienną. Była gwarna, pełna życia, ale ileż obłudy było w jej żywotności, ileż bólu skrywał gwar. Nocna natomiast tchnęła spokojem, magią i zrozumieniem. Nie dążyła do natychmiastowego zaspokojenia. Szła spokojnie przez mrok, nie spiesząc się, do ostatniego tchnienia gwiazd wydobywając z siebie coraz to nowe źródła, z których czerpać mogła szukająca ukojenia dusza. Taką właśnie duszą był od pewnego czasu Franciszek.
Od chwili, w którym majątek jego ojca trafił do państwowej kasy, a sam rodzic siadł za kratki, rodzinę dusił strach i nieustępliwe widmo biedy. Matka nie mogła pracować z powodu choroby, która w końcu przykuła ją całkowicie do łóżka i zdała na łaskę starszej siostry męża.
Stryjenka ciągle domagała się od rodzeństwa pieniędzy na utrzymanie chorej, toteż wyjazd do stolicy był konieczny. Całe szczęście, że matka miała w Warszawie krewnych, którzy niedrogo odnajęli pozostałe po zmarłym na wojnie synu mieszkanie niedaleko od śródmieścia. Na czynsz i jedzenie trzeba było jednak zarobić własnymi rękoma.
Franciszek i Mańka z początku popadli w panikę. Jak to? Pracować? Oni, dzieci lwowskiego dziedzica, właściciela dwóch kamienic w środku miasta, mieli zgiąć grzbiet pod cudzą komendą? Nie… Szybko jednak bunt przerodził się w życiodajny pęd ku zarobkowi. Brat szybko znalazł zatrudnienie w nowopowstałym lokalu. Położona całkiem niedaleko od mieszkania „Adria” zapowiadała się kwitnąco. Jej przepych i wysoka jakość obsługi szybko zaczęła przyciągać stołeczne elity. Napiwki rosły, żyć było od razu lżej. Zdawało się, że wszystko wyjdzie na prostą.
Niestety, matkę dopadł bronchit, potrzebne były leki. Pieniądze wysłali natychmiast. Stryjenka podziękowała, a bieda zaczęła drapać się do drzwi. Rodzeństwo zrozumiało, że pensja Franciszka nie wystarczy na utrzymanie trzech osób, z czego jedna była coraz ciężej chora. Mańka długo szukała roboty, przebąkiwała nawet o pójściu na ulicę. Już zbierała się w sobie, by nałożyć obcisły gorset i pytać przechodniów zduszonym szeptem:
- Nie potrzebuje pan kompanii, kawalerze?
Cud stał się nagle. U Trockich zmarła służąca. W wieczór po pogrzebie pani przyszła do „Adrii”, by rozwiać ponure myśli. Życzliwy starszy kelner, dobry znajomy pana Trockiego z czasów wojny, błyskawicznie wskazał Franciszkowi stolik, przy którym siedziała urodziwa dama z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni. Zagrano „Ostatnią niedzielę”. Żigolo podszedł i skłonił się grzecznie.
- Czy można panią prosić? – spytał.
Zwróciła ku niemu pokrytą mocno zaondulowanymi lokami głowę. Wyglądała jak anioł. Jej ciemne oczy błysnęły spod czarnych jak noc rzęs.
- Nie znam pana.
Franciszek, nieco zmieszany, uśmiechnął się. Nie śmiał napierać, ale nie mógł pozwolić, by wolna posada umknęła siostrze sprzed nosa. Po zmęczonej monotonnym rytmem tanga głowie zakołatał natrętny wers niedawno słyszanej piosenki: „Pani mi się śniła, to dobry znak”. Postanowił zaryzykować.
- Pani mi się śniła – wykrztusił. – A dziś widzę panią na jawie, więc to chyba dobry znak, byśmy zatańczyli.
Wytworna dama wyprostowała się i z dezaprobatą spojrzała na mężczyznę.
- Pan kpi?!
- Nie. Wtedy, we śnie, była pani tak miła, tak anielska, że, gdy ujrzałem panią, pomyślałem, że musi być pani mi zesłaną wprost z niebios… Od dawna widuję tu panią, lecz dopiero teraz ośmielam się prosić o taniec. Zupełnie za darmo – dodał półgłosem, widząc wahanie.
Wstała. Lekkie drżenie przebiegło przez jej pełne, karminowe wargi.
- Dosyć tego, mój panie.  Albo pan znikasz, albo wzywam policję!
Cofnął się, przerażony. Czyżby przez swą zuchwałość skazał karierę siostry na wieczne potępienie?
- Proszę wybaczyć – wymamrotał, gnąc się w służalczym ukłonie. Orkiestra zaczęła wygrywać „Tango Milonga”. Już miał odejść, gdy dobiegł go głos pani Trockiej.
- Poczekaj pan. Lubię tę piosenkę, a nie mam z kim zatańczyć. Zapłacę panu.
Serce drgnęło mu tak gwałtownie, że z trudem powstrzymał okrzyk radości.
- Naprawdę nie gniewa się pani za moją zuchwałość?
Potrząsnęła upstrzoną blond lokami głową.
- Nie mówmy o tym. Proszę mnie zaprosić do tańca.
Ostrożnie ukłonił się i wziął ją w ramiona. Tańczyła wybornie. Przetańczyli trzy tańce pod rząd, rozmawiając o trudach stołecznego życia. Fordanser niby to mimochodem, już odprowadzając partnerkę do stolika, wspomniał o bezrobotnej siostrze.
Haczyk został rzucony. Rybka połknęła go szybko. Już następnej nocy w „Adrii” pojawił się lokaj państwa Trockich, spytał o żigolaka imieniem Franciszek i obwieścił, że kandydatka na pokojówkę ma stawić się na Chmielnej jutro w godzinach popołudniowych. Mańka sukienkę miała już dawno przygotowaną. Ujęła państwa niezwykłym taktem i poczuciem humoru. Przyjęli ją od razu. Dziś mijał okrągły rok służby siostry u Trockich.
„Trzeba będzie ją wziąć na lody” – postanowił Franciszek, z ulgą kładąc się na miękkim, pachnącym świeżością posłaniu. Przymknął oczy.
Sen był ciężki, męczący. Postać ojca co jakiś czas brała górę nad pozostałymi widzeniami. Słaby głos matki mieszał się z huczącym basem jej męża. Dwór pod Lwowem, pokój, w którym wychowywał się Franciszek, mały piesek, którego przywiozła kiedyś ciotka, krzyk zarzynanej na pieńku kury: wszystko to tworzyło trudną do zniesienia kakofonię. Żigolo obudził się, z trudem łapiąc oddech. Za oknem zapadał zmierzch. Wieczór zbliżał się nieuchronnie. „Adria” nie mogła długo czekać. Franciszek wstał niechętnie i zaczął się ubierać. Mańki jeszcze nie było.
Wychodząc, zagwizdał co sił w płucach. Gałęzie rosnącej w podwórku śliwy zakołysały się w rytm melodii, spomiędzy liści popłynęła piosenka:
W parku czuła parka
Student oraz pensjonarka
On zaczepił ją (…)”

Ptaki zaćwierkały wraz z drzewem:

„Pan się chyba zapomina
Jam uczciwa jest dziewczyna
Precz! To kpiny są

Na franta
Ja zawołam policjanta
Mam dość!
Mam dość! (…)”

Podwórko długo jeszcze grzmiało dobrze znanymi słowami wesołej piosnki. Warszawa budziła się z dziennego letargu, sposobiąc się do kolejnej szalonej nocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo