WYRÓŻNIENIE
Pani mi się śniła
EmaSchwartz
Świt
nad Warszawą wstawał wyjątkowo powoli. Białawe ogniki odchodzących w poranek
gwiazd toczyły nierówną walkę z promieniami wschodzącego słońca. Lśniące od
nocnego deszczu witryny sklepów połyskiwały na tle zmęczonej szarości
chodników. Tętniące życiem lokale cichły, by za parę godzin ustąpić pola
wypełnionym dziennym gwarem kawiarniom. Noc dobiegała końca, a wraz z nią
kończył się jej niepowtarzalny urok.
Pachnące
przepychem wnętrze „Adrii” pustoszało. W szatni zostały tylko płaszcze kilku
osób z obsługi, muzycy rozeszli się do domów. Kelnerzy po raz ostatni
obchodzili sale, by sprawdzić, czy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.
Zza
filaru wyłonił się mężczyzna o szarych oczach i zmęczonej, bezbarwnej twarzy.
Ubrany był w elegancki, wieczorowy strój. Każdy krok stawiał ostrożnie, z
rozmysłem.
-
Franek! – krzyknął jeden z kelnerów.
Zawołany
odwrócił się. Ruch ten, z pozoru zwyczajny i automatyczny, wykonał z niebywałą
gracją, zupełnie jakby wciąż sunął po lśniącym od pasty parkiecie.
-
Idziesz do domu? – zagaił garson.
- Idę.
– Franciszek skinął lekko i postąpił w stronę wyjścia. Przewieszony przez ramię
płaszcz zakołysał się z szelestem.
-
Poczekaj! W którą stronę?
- Na
Krakowskie. A co?
Kelner
uśmiechnął się szelmowsko i podbiegł.
-
Słuchaj, a skoczyłbyś ze mną do „Bliklego”? Za godzinkę otworzą. Przeszlibyśmy
się przy okazji.
- Nie.
Pójdę lepiej do domu, spać.
Garson
wyszczerzył żółte, krzywawe zęby.
-
Spać?! Warszawa się budzi, a on do łóżka idzie!
-
Potańcz przez noc, to ci się przechadzek odechce.
- A
idź ty do pierona! Z Gutkiem pójdę.
- A
idę. Dobranoc!
-
Dobranoc, śpiochu!
Obrotowe
drzwi lokalu zaszumiały cicho. W twarz Franciszka uderzył rześki podmuch
przedświtu. Żigolo owinął się płaszczem i ruszył w stronę Krakowskiego
Przedmieścia. O brzasku ulica była tajemnicza, jakby obca. Za dnia, wypełniona
po brzegi szumem i stukotem setek obcasów, traciła swój nocny, intymny urok.
Teraz jednak stała cicha i pokorna, gotowa znieść potulnie gwałt, zadany przez
stłumiony odgłos pojedynczych kroków.
Franciszek
szedł prędko, nie oglądając się. Zmęczone blaskiem żarówek oczy piekły
niemiłosiernie. Jedynym celem wędrówki było chłodne, wiecznie puste łóżko i
błogi, spokojny sen. W południe na pewno przyjdzie Mańka, znów zacznie
zrzędzić, że długo śpi. Napali w piecu, chociaż do zimy jeszcze daleko, i
będzie utyskiwać na swój biedny los służącej. A on, zwykły fordanser, cóż ma
powiedzieć? Jak ma pocieszyć siostrę? A może powinien wygarnąć jej, że ona to
tylko od siódmej do dwunastej i od czwartej do dziewiątej usługuje, a on musi
harować przez okrągłe dwanaście godzin bez przerwy? Że ona może sobie usiąść,
kiedy nogi zabolą, a on tańczy od nocy do świtu?
Nie,
tego jej nie powie. I tak cud się stał, że Mańka znalazła posadę. Długo łaziła
po domach, pytała, ględziła. Już szykowali się na najgorsze, a tu bac! i
znalazło się miejsce u państwa Trockich, na Chmielnej. O, jakże długo chodziła
Mańka dumna jak paw. Oto teraz „panną służącą” będzie, nie jakimś popychadłem
na wsi. Będzie w pańskich piecach palić, miejskie ciuszki kupować, z porcelany
prawdziwej pić. Jak ona się cieszyła! I on omal nie płakał ze szczęścia.
Niestety,
dość prędko okazało się, że służba w mieście wcale nie jest lepsza od
wiejskiej, roboty wiele i trzeba robić wszystko dwa razy dokładniej. Kuchnia
mniejsza, naczynia bardziej się tłuką, kurzu więcej, zakamarków od groma i
ciut. A ubierać się trzeba nie tyle wygodnie, co ładnie, co by się państwu
podobało.
Mańka
szybko przywykła, ale brat nijak przyzwyczaić się nie mógł. Z biegiem czasu
siostra utyła, zaczęła zrzędzić i sarkać z byle powodu. Wpadnie, bywało, do
pokoju, i ględzi o byle czym. Musiała widocznie odbić sobie długie godziny
potulnego milczenia, ale Franciszek powoli tracił cierpliwość do jej niezliczonych
wybuchów swarliwości.
Przy
wejściu do kamienicy, w której mieszkali, żigolo przystanął i obejrzał się na
pustą, cichą ulicę. W bramach już kipiał wczesno poranny gwar. Za chwilę miał
rozprzestrzenić się na całą Warszawę, najpierw zalewając mniejsze uliczki, by
potem stopniowo zatopić promenady
śródmieścia. Tysiące strojów i osobowości, grzechów i cnót miało już za moment
wylec na miasto, by wieść zwyczajne życie, niemniej pełne radości od szalonej,
nocnej egzystencji. Franciszek jednak miał tego nie zobaczyć. Chociaż mógł,
lecz nie miał siły.
Na
schodach spotkał Mańkę. Leciała w dół jak opętana. Mało nie przewróciła się,
próbując go wyminąć. Z trudem przytrzymał ją za ramiona.
- Co
też pan sobie… - sapnęła gniewnie. - A, to ty. Nie poznałam. Pędzę do roboty.
Tfu, zaspałam dziś bardzo. No - Cmoknęła brata w policzek – śpij. O pierwszej
przyjdę! – krzyknęła już z czeluści wyjścia.
Nie
odpowiedział. Nie miało to najmniejszego sensu. I tak by nie usłyszała. W jej
uszy uderzył już dzienny gwar, a on tkwił jeszcze w nocnej, szeptanej półciszy,
wypełnionej stłumioną przez senność muzyką i poszumem spódnic. Nie usłyszałaby.
Głos nie dotarłby do niej. Byłby zbyt nocny, za delikatny, by przebić się przez
oplatający uszy zgiełk dnia.
Mieszkanie
było puste, ciemne i chłodne. Zaciągnięte story topiły jedyny, prócz łazienki i
kuchni, pokój w sennym półmroku. Łóżko Mańki było nie zasłane. Widocznie
spieszyła się na Chmielną.
Franciszek
usiadł na krześle przed toaletką i zaczął się rozbierać. Zdjąwszy marynarkę,
muszkę i kołnierzyk, chwilę przyglądał się swemu odbiciu w lustrze. Oczy miał
podkrążone, zmęczone, jakby hulał przez trzy noce bez przerwy. Twarz, niegdyś
rumiana i zdrowa, nabrała szarawego odcienia. Na czoło wystąpiły krople długo
przeczuwanego potu. W pracy umiał nakazać ciału opanowanie, ale w domu… Całe
zmęczenie zwalało się na niego niczym huk komorniczych stempli na uszy
dłużnika.
„Jakie
to wszystko jest bez sensu” – myślał, zdejmując buty. Zmaltretowane tysiącami
nastąpień stopy bolały. Owinął się w szlafrok, usiadł na łóżku i zaczął
ostrożnie rozmasowywać każdy palec. Ulżyło. Wstał i poszedł do łazienki.
Strumień zimnej wody otrzeźwił splątane sennością ciało.
„Mógłbym
nawet gdzieś pójść” – pomyślał, ale szybko uznał, że wyjście na miasto w dzień
byłoby po prostu barbarzyństwem, zdradą. Tak, wychodząc za dnia, zdradziłby swą
wieloletnią kochankę: noc. Nocna Warszawa tak bardzo różniła się od dziennej,
że z czasem zaczął je traktować tak oddzielnie, jakby jedna z tych stolic była
dziewczyną, a druga - pracownicą
biblioteki. Z bibliotekarką można porozmawiać o literaturze, z dziewczynką
natomiast… Rozmowa z nią nie miała najmniejszej wartości.
Uśmiechnął
się. Którą Warszawę uznawał za kokotę? Raczej tę dzienną. Była gwarna, pełna
życia, ale ileż obłudy było w jej żywotności, ileż bólu skrywał gwar. Nocna
natomiast tchnęła spokojem, magią i zrozumieniem. Nie dążyła do
natychmiastowego zaspokojenia. Szła spokojnie przez mrok, nie spiesząc się, do
ostatniego tchnienia gwiazd wydobywając z siebie coraz to nowe źródła, z
których czerpać mogła szukająca ukojenia dusza. Taką właśnie duszą był od
pewnego czasu Franciszek.
Od
chwili, w którym majątek jego ojca trafił do państwowej kasy, a sam rodzic
siadł za kratki, rodzinę dusił strach i nieustępliwe widmo biedy. Matka nie
mogła pracować z powodu choroby, która w końcu przykuła ją całkowicie do łóżka
i zdała na łaskę starszej siostry męża.
Stryjenka
ciągle domagała się od rodzeństwa pieniędzy na utrzymanie chorej, toteż wyjazd
do stolicy był konieczny. Całe szczęście, że matka miała w Warszawie krewnych,
którzy niedrogo odnajęli pozostałe po zmarłym na wojnie synu mieszkanie
niedaleko od śródmieścia. Na czynsz i jedzenie trzeba było jednak zarobić
własnymi rękoma.
Franciszek
i Mańka z początku popadli w panikę. Jak to? Pracować? Oni, dzieci lwowskiego
dziedzica, właściciela dwóch kamienic w środku miasta, mieli zgiąć grzbiet pod
cudzą komendą? Nie… Szybko jednak bunt przerodził się w życiodajny pęd ku
zarobkowi. Brat szybko znalazł zatrudnienie w nowopowstałym lokalu. Położona
całkiem niedaleko od mieszkania „Adria” zapowiadała się kwitnąco. Jej przepych
i wysoka jakość obsługi szybko zaczęła przyciągać stołeczne elity. Napiwki
rosły, żyć było od razu lżej. Zdawało się, że wszystko wyjdzie na prostą.
Niestety,
matkę dopadł bronchit, potrzebne były leki. Pieniądze wysłali natychmiast.
Stryjenka podziękowała, a bieda zaczęła drapać się do drzwi. Rodzeństwo
zrozumiało, że pensja Franciszka nie wystarczy na utrzymanie trzech osób, z
czego jedna była coraz ciężej chora. Mańka długo szukała roboty, przebąkiwała
nawet o pójściu na ulicę. Już zbierała się w sobie, by nałożyć obcisły gorset i
pytać przechodniów zduszonym szeptem:
- Nie
potrzebuje pan kompanii, kawalerze?
Cud
stał się nagle. U Trockich zmarła służąca. W wieczór po pogrzebie pani przyszła
do „Adrii”, by rozwiać ponure myśli. Życzliwy starszy kelner, dobry znajomy
pana Trockiego z czasów wojny, błyskawicznie wskazał Franciszkowi stolik, przy
którym siedziała urodziwa dama z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni. Zagrano
„Ostatnią niedzielę”. Żigolo podszedł i skłonił się grzecznie.
- Czy
można panią prosić? – spytał.
Zwróciła
ku niemu pokrytą mocno zaondulowanymi lokami głowę. Wyglądała jak anioł. Jej
ciemne oczy błysnęły spod czarnych jak noc rzęs.
- Nie
znam pana.
Franciszek,
nieco zmieszany, uśmiechnął się. Nie śmiał napierać, ale nie mógł pozwolić, by
wolna posada umknęła siostrze sprzed nosa. Po
zmęczonej monotonnym rytmem tanga głowie zakołatał natrętny wers niedawno
słyszanej piosenki: „Pani mi się śniła, to dobry znak”. Postanowił zaryzykować.
- Pani mi się śniła – wykrztusił. – A
dziś widzę panią na jawie, więc to chyba dobry znak, byśmy zatańczyli.
Wytworna dama wyprostowała się i z
dezaprobatą spojrzała na mężczyznę.
- Pan kpi?!
- Nie. Wtedy, we śnie, była pani tak
miła, tak anielska, że, gdy ujrzałem panią, pomyślałem, że musi być pani mi
zesłaną wprost z niebios… Od dawna widuję tu panią, lecz dopiero teraz ośmielam
się prosić o taniec. Zupełnie za darmo – dodał półgłosem, widząc wahanie.
Wstała. Lekkie drżenie przebiegło przez
jej pełne, karminowe wargi.
- Dosyć tego, mój panie. Albo pan znikasz, albo wzywam policję!
Cofnął
się, przerażony. Czyżby przez swą zuchwałość skazał karierę siostry na wieczne
potępienie?
-
Proszę wybaczyć – wymamrotał, gnąc się w służalczym ukłonie. Orkiestra zaczęła
wygrywać „Tango Milonga”. Już miał odejść, gdy dobiegł go głos pani Trockiej.
-
Poczekaj pan. Lubię tę piosenkę, a nie mam z kim zatańczyć. Zapłacę panu.
Serce
drgnęło mu tak gwałtownie, że z trudem powstrzymał okrzyk radości.
-
Naprawdę nie gniewa się pani za moją zuchwałość?
Potrząsnęła
upstrzoną blond lokami głową.
- Nie
mówmy o tym. Proszę mnie zaprosić do tańca.
Ostrożnie
ukłonił się i wziął ją w ramiona. Tańczyła wybornie. Przetańczyli trzy tańce
pod rząd, rozmawiając o trudach stołecznego życia. Fordanser niby to
mimochodem, już odprowadzając partnerkę do stolika, wspomniał o bezrobotnej
siostrze.
Haczyk
został rzucony. Rybka połknęła go szybko. Już następnej nocy w „Adrii” pojawił
się lokaj państwa Trockich, spytał o żigolaka imieniem Franciszek i obwieścił,
że kandydatka na pokojówkę ma stawić się na Chmielnej jutro w godzinach
popołudniowych. Mańka sukienkę miała już dawno przygotowaną. Ujęła państwa
niezwykłym taktem i poczuciem humoru. Przyjęli ją od razu. Dziś mijał okrągły rok
służby siostry u Trockich.
„Trzeba
będzie ją wziąć na lody” – postanowił Franciszek, z ulgą kładąc się na miękkim,
pachnącym świeżością posłaniu. Przymknął oczy.
Sen
był ciężki, męczący. Postać ojca co jakiś czas brała górę nad pozostałymi
widzeniami. Słaby głos matki mieszał się z huczącym basem jej męża. Dwór pod
Lwowem, pokój, w którym wychowywał się Franciszek, mały piesek, którego
przywiozła kiedyś ciotka, krzyk zarzynanej na pieńku kury: wszystko to tworzyło
trudną do zniesienia kakofonię. Żigolo obudził się, z trudem łapiąc oddech. Za
oknem zapadał zmierzch. Wieczór zbliżał się nieuchronnie. „Adria” nie mogła
długo czekać. Franciszek wstał niechętnie i zaczął się ubierać. Mańki jeszcze
nie było.
Wychodząc,
zagwizdał co sił w płucach. Gałęzie rosnącej w podwórku śliwy zakołysały się w
rytm melodii, spomiędzy liści popłynęła piosenka:
„W parku czuła
parka
Student oraz pensjonarka
On zaczepił ją (…)”
Ptaki zaćwierkały wraz z drzewem:
„Pan się chyba zapomina
Jam uczciwa jest dziewczyna
Precz! To kpiny są
Na franta
Ja zawołam policjanta
Mam dość!
Mam dość! (…)”
Podwórko długo jeszcze grzmiało dobrze znanymi słowami
wesołej piosnki. Warszawa budziła się z dziennego letargu, sposobiąc się do
kolejnej szalonej nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz