WYRÓŻNIENIE
Akordeon Korwusbaum'a
Suzanne Lupin
Blog autorki: http://suzanneroselupin.blogspot.com/
Piosenka: Kazimierz Krukowski - Ja się nie nadaję
Dzielnica Północna stolicy już od wielu
kwadransów była zanurzona w ciepłych promieniach słońca. Na głównym targu, jak
co dnia, kłębiły się tłumy przechodniów, rozpoczynając od dziatwy i gospodyń
wykonujących sprawunki, a kończąc na stróżach prawa, którzy za każde
wykroczenie wlepiali mandat łamiącemu prawo delikwentowi.
Panował tam niezwykły rozgardiasz - ludzie
rozprawiali niezwykle żywo o obecnych wydarzeniach w kraju, o promocjach na
swoje drogocenne towary, o nowych wynalazkach zza wielkiej wody lub o innych,
mniej lub bardziej istotnych rzeczach. Część osób jednak nie mówiła nic.
Zerkała jedynie z ciekawością i wyczekiwaniem na pustą ławkę, znajdującą się nieopodal
studzienki, do której to wrzucano miedziaki w celu pomyślnego zakończenia
jakiejś sprawy.
Nie czekali tam bynajmniej bez powodu. Każdego
dnia o godzinie dokładnie kwadrans po ósmej zjawiał się tam tajemniczy
jegomość, którego znano pod imieniem Jeremi Korwusbaum.
Był to człowiek nad wyraz charakterystyczny. Miał
śniadą cerę, czarne jak węgiel oczy i ciemne włosy sięgające do szerokich
ramion. Na jego twarzy malowała się zawsze życzliwość i doświadczenie. Nie był
zbyt młody. Z sylwetki przypominał wychudzonego pawiana, gdyż jego ręce sięgały
prawie do kolan, co potęgował jeszcze fakt, że ów człowiek garbił się
potwornie.
Cześć ludzi robiących zakupy zapewne już nie
mogła doczekać się jego występu. Melodia, wychodząca z instrumentu jegomościa,
działała na przechodniów jak czarodziejski flet - wprawiała ich w znakomity
nastrój. Skoczne takty starych pieśni żydowskich zawsze były dla społeczności
miłym wytchnieniem od codzienności. Zwłaszcza po wojnie, gdy powoli zaczynało
brakować podobnych rozrywek.
Nagle z jednej z bocznych alejek dało wychwycić
się urywek dość głośnej rozmowy. Wszyscy zebrani momentalnie zwrócili tam swe
twarze, ponieważ jeden z tych głosów należał niewątpliwie do starego Korwusbaum'a.
- Ojcze, czemu ty mi nie chcesz pozwolić? Toż to
belotka jeszcze nikomu nie zaszkodziła - Rozmówca naszego głównego bohatera
zwrócił się do niego błagalnym tonem.
- Habie, czemuż mam ci to znowuż tłumaczyć? -
spytał z wyrzutem Jeremi, marszcząc swoje czoło. - Nie możemy sobie pozwolić
teraz na takie przyjemności.
- Ojcze, ale ty nie rozumiesz... - zaczął jego
syn, który wyglądał, jak kopia ojca. Nie miał jedynie zmarszczek, a w jego
oczach tliły się ogniki zawziętości.
- Nie podważaj, synu, mojego autorytetu! -
rozkazał mężczyzna, aczkolwiek uprzejmym tonem. - Staram się zapewnić tobie i
twoim siostrom byt, a ty mnie jeszcze znieważasz przy innych! - dodał niemalże
szeptem, wskazując ukradkiem swoim chudym palcem na ludzi znajdujących się
kilka metrów od nich.
- Rozumiem - przytaknął młodzian i odwrócił się
szybko, a następnie ruszył w swoją stronę. Mężczyzna westchnął ciężko.
Po chwili jednak poprawił swój akordeon na
piersi i podszedł do ławki. Usiadł na niej mozolnie, zdjął swój czarny kapelusz
z głowy i położył go na płycie chodnika. Wtem odchrząknął, dając tym samym
ludziom do zrozumienia, że rozpoczął, a oni znów mogą cieszyć się jego muzyką.
Tak też minął ten niepozorny dzień. Zakończył
się jednak niezwykle szybko, przez co mężczyzna wrócił do domu z
niezadowoleniem na twarzy. Liczył, że zarobi odrobinę więcej, niż znalazł w
swoim nakryciu. Gdy Jeremi opuszczał targ, był obserwowany przez pewnego
młodziana o krępej budowie ciała, bystrych oczach i rudych, kręconych włosach.
Mężczyzna nie zdawał sobie sprawy z faktu, że ktoś go obserwował.
Najbliższe dni wyglądały podobnie. Jakby ktoś
przyłożył kalkę do zebranych, a następnie w miarę postępu pełni, zmieniał w
uwiecznionych na niej postaciach ubrania, żywność w ich koszach lub ilość
zmarszczek na twarzach. Ludzie zdawali się nawet zapomnieć już o małej sprzeczce,
jaka zaistniała pomiędzy Jeremim i jego synem.
Dzisiejszy wschód słońca nie zapowiadał niczego
innego. Mężczyzna, jak zawsze, ubrał się w bawełnianą, lekko znoszoną koszulę
oraz czarną kamizelkę w żydowski wzór i wygodne spodnie. Jednak gdy usiadł na
swojej ławeczce i zaczął grać, poczuł, że ogarnia go pewien niepokój.
Problemy finansowe spędzały sen z powiek
mężczyźnie, lecz z jego wykształceniem nie mógł się podjąć niczego bardziej
dochodowego. Ponoć Żydzi mieli rękę do interesów. Jeśli to była prawda, to
Jeremi Korwusbaum się do nich nie zaliczał. Jego życie zawsze było pod górkę.
Jego żona zmarła kilka lat temu, to właśnie od tego czasu zaczęło się to
wszystko. Jego syn wplątał się w szemrane towarzystwo, a najstarsza córka zaczęła
pobierać kosztowne praktyki w pobliskim szpitalu, jako nic niewarta
pielęgniarka. Najmłodsza Melania była tak naprawdę jeszcze dzieckiem, wcale
niedoświadczonym przez życie, więc pieniądze przydałyby się im wszystkim.
Nagle mężczyzna spostrzegł, że targ opustoszał, jego
publiczność już dawno rozeszła się do domów. Przed mężczyzną znajdował się
tylko jeden człowiek, który bardzo wnikliwie obserwował go od dłuższego czasu.
Był to krępy młodzieniec o rudych lokach.
- Nie powodzi się tobie ostatnio, prawda? -
rzekł bezczelnie, gdy Jeremi przestał grać.
- Z całym szacunkiem, ale czy ja pana w ogóle
znam? - odparł spokojnie mężczyzna, puszczając drwiący ton chłopaka w
zapomnienie.
- Zdaje mi się, że jeszcze nie miał pan tej
przyjemności. Nazywam się Maciej, Maciej Kałko. - Skłonił się lekko w kierunku
zdziwionego Żyda.
- Jeremi Korwusbaum - powiedział mężczyzna,
jednakże nie odwzajemniając gestu.
- Och, przecież ja doskonale wiem, jak się pan
nazywa - zakrzyknął Maciej, nader entuzjastycznie według zdania mężczyzny. - I
mam do pana pewien interes, bo... Aż mi się serce kraje, gdy widzę, jak marnuje
pan tutaj swój talent. - Wskazał dłonią na opustoszały plac.
- Nie wydaje mi się. - Mężczyzna z ociąganiem
podniósł się z ławki, przez co młodzian nieco spanikował.
- Ależ zaczekaj, panie. Gwarantuję, że moja
propozycja ci się spodoba. Staw się, Jeremi, jutro w porze lunchu na ulicę
Kozią pięć, tej tu, niedaleko. - Maciej znów skłonił się mężczyźnie i odszedł,
jak cień, nie wiadomo dokąd, tak samo jak nie wiadomo, skąd się pojawił.
- Pora lunchu? - zdziwił się Jeremi. - Osobliwy
człowiek z tego Macieja. Teraz tu takich się od groma kręci. - Pocieszył siebie
i wrócił do domu, zastanawiając się nad propozycją nowopoznanego człowieka.
Nazajutrz, gdy wstał nowy dzień, mężczyzna odziany
w swoje najlepsze ubranie wszedł do kuchni i przywitał się ze swoją najmłodszą
córką, która w milczeniu czytając "Kuriera Warszawskiego", popijała
świeżo zaparzoną herbatę.
- Witaj, tato. - Dziewczyna wyraźnie
rozpromieniła się na widok ojca i przytuliła go mocno. - A ja myślałam, że
tatunio już poszedł na targ. W prawdzie już dawno piętnaście po ósmej na
zegarze. - Wskazała na pobliskie urządzenie.
- Istotnie, Mińciu, ale ja dzisiaj umówiony
jestem na spotkanie. Nie mogłem dzisiaj iść na targ.
- Ach, umówiony. - Melania westchnęła z
rozmarzeniem. - Czyżby tatulek umówił się z jakąś damą na randkę? - Na słowa
córki, Jeremi zarumienił się szkarłatnie.
- A co też córa plecie, biznesowo się umówiłem.
Ja przeto za stary na te wasze randki.
- rzekł, mało nie dławiąc się tym słowem.
- Powodzenia, tatusiu - odparła dziewczyna i
ucałowała ojca serdecznie. Jeremi był już pewien, że musi się udać na tę
nieszczęsną ulicę Kozią pięć.
Po dwóch kwadransach dało się spostrzec
Jeremiego, idącego szybkim krokiem wśród innych przechodniów. Gdyby nie
akordeon, mężczyzna zupełnie wtopiłby się w ten tłum ludzi podążających gdzieś
bez celu.
Nagle przystanął, ponieważ zauważył przed sobą
szyld. Jednak było na nim napisane nie po polsku. Niby "Belweder",
ale różne dziwne kreski nad literami wprawiały mężczyznę w osłupienie. Przez
chwilę nawiedziła go nawet myśl, żeby się wycofać, ale było już za późno.
Przekroczył próg kawiarenki i ujrzał dosyć przestronne pomieszczenie z wieloma
stolikami. Zdaniem Żyda było nad wyraz eleganckie, ale nie miał zamiaru zrażać
się do tego miejsca. Wtem w oczy wpadła mu znajoma postać.
- Jeremi, jak miło, że przyszedłeś! Wiedziałem,
że nie zawiedziesz - przywitał go Maciej, wymieniając z nim uścisk dłoni, jak
ze starym przyjacielem. - Otóż słuchaj, Jeremi. Sprawa jest prosta. Masz
zabawiać ludzi swą grą na tym pokrętnym instrumencie, a my będziemy ci płacić 150.000.000
za jeden dzień pracy. Zgoda? Prawda, że to uczciwa oferta?
- Marek polskich? - zdziwił się mężczyzna, przez
chwilę patrząc na swojego rozmówcę z niedowierzaniem. - Toż to ja taką kwotę
nie raz po tydzień zbieram i nie mogę uzbierać, a tu... Dzięki panie, dzięki
wielkie. - Jeremi uściskał serdecznie dłoń młodzieńca. - Nie pożałujesz - dodał
jeszcze i z uśmiechem poszedł w kierunku sceny, a następnie wszedł na nią i
usiadłszy na małym stołku, począł pięknie grać, a część klientów lokalu
spojrzało z zachwytem w jego kierunku.
- Ja to wiem, drogi przyjacielu - mruknął Maciej
pod nosem. - Lecz ty niedługo zaczniesz żałować. - W jego oczach pojawił się
złowrogi błysk.
Po występie Jeremi w dobrym nastroju ruszył w
drogę powrotną do domu. Cieszył się, że za tak mały wysiłek włożony w pracę,
będzie zdolny do utrzymania rodziny, która przez ostatnie lata stała się mu tak
daleka. Te wszystkie nowinki zza wielkiej wody bardzo go przytłaczały, w
przeciwieństwie zaś uważały jego dzieci, które zachwycały się każdym,
najmniejszym wynalazkiem. Jeremi nie rozumiał tego. Dlaczego sprawdzone sposoby
miały zostać zastąpione przez te niesprawdzone, zastanawiał się.
Dla swojego potomstwa starał się nawet to
zaakceptować. Specjalnie dla swojej Mińci zakładał teraz pidżem, a nie koszulę
nocną. Jadał lunch zamiast obiadu i posługiwał się bardziej współczesnym
językiem, którego jednak nie był wstanie zrozumieć.
- A może
ja się nie nadaję? Się po prostu nie
nadaję? - spytał sam siebie, wchodząc do domu. Był bardzo zmęczony, przez
co od razu padł na kanapę i zasnął.
Następnego dnia czym prędzej stawił się w
kawiarni. Jednak tam czekała na niego nieprzyjemna niespodzianka.
- Jeremi, stary druhu, dzisiaj wystąpisz ze
zgoła inną muzyką - obwieścił Maciej dziarskim tonem, lecz mężczyzna nie śmiał
zaprotestować. - Tu masz nuty i bardzo proszę, przywitaj się z naszymi gośćmi,
jak należy. - Młodzian poklepał go po ramieniu i odszedł, zostawiając naszego
bohatera z plikiem kartek w ręku.
Jeremi powolnym krokiem wszedł na scenę. Położył
nuty na stojaku i przyjrzał się im badawczo. Nie były to, ku jego
niezadowoleniu, pieśni żydowskie, a jakieś kawałki zespołów z zachodu. Mężczyzna
skrzywił się nieznacznie, ale przyjął postawę od rozpoczęcia gry.
- Gód morning! - przywitał zebranych niepewnie,
czytając wskazówki, znajdujące się na boku kartki.
Następnie zaczął grać. Melodia płynąca z
instrumentu zdawała się być dobrze wyuczoną i ktoś niepoznany naprawdę mógłby
stwierdzić, że Jeremi spędził na jej nauce kilka dni. Otóż nie, był to jego
pierwszy raz.
Chude palce mężczyzny w gładki sposób poruszały
się po akordeonie, a dźwięki wychodzące z instrumentu zachwycały gości, którzy
jednak poczuli się nieco zawiedzeni, że nie słyszą już subtelnych nut pieśni
żydowskich.
Po umileniu gościom posiłku, mężczyzna zszedł ze
sceny i udał się ze swoim akordeonem na piersi na zasłużoną przerwę. Postanowił
wyjść na dwór i dotlenić się odrobinę, aby odzyskać siły na kolejny występ.
Gdy znalazł się na dworze, do jego nozdrzy
dobiegł cudowny zapach łakoci z pobliskiej cukierni. Jeremi, nie odmawiając
sobie tej przyjemności, ruszył w tamtym kierunku i gdy mijał jedną z mniejszych
uliczek, usłyszał nagle dźwięki jakiejś szarpaniny.
- Maciej, uspokój się! Powinniśmy z tym
skończyć! - krzyczał jakiś młodzieniec, a Jeremi po dłuższej chwili stwierdził,
że był to głos jego syna.
- Uważasz, że to zaszło za daleko? Błagam cię,
spójrz na siebie, Hab, stajesz się tak samo żałosny, jak twój ojciec! - warknął
drugi młodzieniec.
- Ty nic nie rozumiesz, ja źle postąpiłem, nie
powinienem go mieszać w to wszystko!
- Jak twój stary taki naiwny, to cóż można
poradzić? Radzę ci lepiej, udawaj, że nic się nie dzieje, bo porozmawiamy
inaczej. - Dźwięk uderzenia rozniósł się echem po alejce. - Pamiętaj do czego
jestem zdolny i pamiętaj do czego ty byłeś w stanie dopuścić, aby twój ojciec
poczuł smak porażki.
Jeremi nie był w stanie słuchać dłużej tej
kłótni. Zakrywając dłonią usta, udał się chybotliwym krokiem w kierunku swojego
miejsca. Swojego azylu, którego nikt nie był w stanie mu zabrać. Serce
mężczyzny kołatało jak szalone, a myśl o zdradzie syna zatruwała mu umysł.
Mężczyzna co i rusz zadawał sobie to pytanie.
Gdy znalazł się na targu, spostrzegł, że jest na
nim niewiele osób. Z wielkim trudem dotarł do upragnionej ławki i usiadł na
niej, ocierając stróżkę potu z czoła. Przed oczami zrobiło mu się ciemno, a
serce bolało go nieznośnie.
- Ja się
nie nadaję, się po prostu nie nadaję,
Panie - wyszeptał w kierunku Boga, patrząc z nadzieją w niebo.
Nagle poczuł, że obok jego stopy upada moneta.
Mężczyzna podniósł ją powoli, przypatrzył się jej, jakby była najcenniejszym
skarbem, a następnie wrzucił ją do pobliskiej studzienki.
- Bo los
tak chciał sam - rzekł pewnie, a serce bolało go bardzo.
W momencie, gdy moneta dotknęła tafli wody, Jeremi
Korwusbaum przymknął oczy.
I skonał, a jego akordeon z łoskotem zsunął się
z jego kolan.
- To jakiś myszygene
i szlus! - rozniosły się krzyki wokół niego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz