-->

niedziela, 19 sierpnia 2018

#7 "Akordeon Korwusbaum'a" Suzanne Lupin

 
WYRÓŻNIENIE
 Akordeon Korwusbaum'a 
Suzanne Lupin



Dzielnica Północna stolicy już od wielu kwadransów była zanurzona w ciepłych promieniach słońca. Na głównym targu, jak co dnia, kłębiły się tłumy przechodniów, rozpoczynając od dziatwy i gospodyń wykonujących sprawunki, a kończąc na stróżach prawa, którzy za każde wykroczenie wlepiali mandat łamiącemu prawo delikwentowi.
Panował tam niezwykły rozgardiasz - ludzie rozprawiali niezwykle żywo o obecnych wydarzeniach w kraju, o promocjach na swoje drogocenne towary, o nowych wynalazkach zza wielkiej wody lub o innych, mniej lub bardziej istotnych rzeczach. Część osób jednak nie mówiła nic. Zerkała jedynie z ciekawością i wyczekiwaniem na pustą ławkę, znajdującą się nieopodal studzienki, do której to wrzucano miedziaki w celu pomyślnego zakończenia jakiejś sprawy.
Nie czekali tam bynajmniej bez powodu. Każdego dnia o godzinie dokładnie kwadrans po ósmej zjawiał się tam tajemniczy jegomość, którego znano pod imieniem Jeremi Korwusbaum.
Był to człowiek nad wyraz charakterystyczny. Miał śniadą cerę, czarne jak węgiel oczy i ciemne włosy sięgające do szerokich ramion. Na jego twarzy malowała się zawsze życzliwość i doświadczenie. Nie był zbyt młody. Z sylwetki przypominał wychudzonego pawiana, gdyż jego ręce sięgały prawie do kolan, co potęgował jeszcze fakt, że ów człowiek garbił się potwornie.
Cześć ludzi robiących zakupy zapewne już nie mogła doczekać się jego występu. Melodia, wychodząca z instrumentu jegomościa, działała na przechodniów jak czarodziejski flet - wprawiała ich w znakomity nastrój. Skoczne takty starych pieśni żydowskich zawsze były dla społeczności miłym wytchnieniem od codzienności. Zwłaszcza po wojnie, gdy powoli zaczynało brakować podobnych rozrywek.
Nagle z jednej z bocznych alejek dało wychwycić się urywek dość głośnej rozmowy. Wszyscy zebrani momentalnie zwrócili tam swe twarze, ponieważ jeden z tych głosów należał niewątpliwie do starego Korwusbaum'a.
- Ojcze, czemu ty mi nie chcesz pozwolić? Toż to belotka jeszcze nikomu nie zaszkodziła - Rozmówca naszego głównego bohatera zwrócił się do niego błagalnym tonem.
- Habie, czemuż mam ci to znowuż tłumaczyć? - spytał z wyrzutem Jeremi, marszcząc swoje czoło. - Nie możemy sobie pozwolić teraz na takie przyjemności.
- Ojcze, ale ty nie rozumiesz... - zaczął jego syn, który wyglądał, jak kopia ojca. Nie miał jedynie zmarszczek, a w jego oczach tliły się ogniki zawziętości.
- Nie podważaj, synu, mojego autorytetu! - rozkazał mężczyzna, aczkolwiek uprzejmym tonem. - Staram się zapewnić tobie i twoim siostrom byt, a ty mnie jeszcze znieważasz przy innych! - dodał niemalże szeptem, wskazując ukradkiem swoim chudym palcem na ludzi znajdujących się kilka metrów od nich.
- Rozumiem - przytaknął młodzian i odwrócił się szybko, a następnie ruszył w swoją stronę. Mężczyzna westchnął ciężko.
Po chwili jednak poprawił swój akordeon na piersi i podszedł do ławki. Usiadł na niej mozolnie, zdjął swój czarny kapelusz z głowy i położył go na płycie chodnika. Wtem odchrząknął, dając tym samym ludziom do zrozumienia, że rozpoczął, a oni znów mogą cieszyć się jego muzyką.
Tak też minął ten niepozorny dzień. Zakończył się jednak niezwykle szybko, przez co mężczyzna wrócił do domu z niezadowoleniem na twarzy. Liczył, że zarobi odrobinę więcej, niż znalazł w swoim nakryciu. Gdy Jeremi opuszczał targ, był obserwowany przez pewnego młodziana o krępej budowie ciała, bystrych oczach i rudych, kręconych włosach. Mężczyzna nie zdawał sobie sprawy z faktu, że ktoś go obserwował.
Najbliższe dni wyglądały podobnie. Jakby ktoś przyłożył kalkę do zebranych, a następnie w miarę postępu pełni, zmieniał w uwiecznionych na niej postaciach ubrania, żywność w ich koszach lub ilość zmarszczek na twarzach. Ludzie zdawali się nawet zapomnieć już o małej sprzeczce, jaka zaistniała pomiędzy Jeremim i jego synem.
Dzisiejszy wschód słońca nie zapowiadał niczego innego. Mężczyzna, jak zawsze, ubrał się w bawełnianą, lekko znoszoną koszulę oraz czarną kamizelkę w żydowski wzór i wygodne spodnie. Jednak gdy usiadł na swojej ławeczce i zaczął grać, poczuł, że ogarnia go pewien niepokój.
Problemy finansowe spędzały sen z powiek mężczyźnie, lecz z jego wykształceniem nie mógł się podjąć niczego bardziej dochodowego. Ponoć Żydzi mieli rękę do interesów. Jeśli to była prawda, to Jeremi Korwusbaum się do nich nie zaliczał. Jego życie zawsze było pod górkę. Jego żona zmarła kilka lat temu, to właśnie od tego czasu zaczęło się to wszystko. Jego syn wplątał się w szemrane towarzystwo, a najstarsza córka zaczęła pobierać kosztowne praktyki w pobliskim szpitalu, jako nic niewarta pielęgniarka. Najmłodsza Melania była tak naprawdę jeszcze dzieckiem, wcale niedoświadczonym przez życie, więc pieniądze przydałyby się im wszystkim.
Nagle mężczyzna spostrzegł, że targ opustoszał, jego publiczność już dawno rozeszła się do domów. Przed mężczyzną znajdował się tylko jeden człowiek, który bardzo wnikliwie obserwował go od dłuższego czasu. Był to krępy młodzieniec o rudych lokach.
- Nie powodzi się tobie ostatnio, prawda? - rzekł bezczelnie, gdy Jeremi przestał grać.
- Z całym szacunkiem, ale czy ja pana w ogóle znam? - odparł spokojnie mężczyzna, puszczając drwiący ton chłopaka w zapomnienie.
- Zdaje mi się, że jeszcze nie miał pan tej przyjemności. Nazywam się Maciej, Maciej Kałko. - Skłonił się lekko w kierunku zdziwionego Żyda.
- Jeremi Korwusbaum - powiedział mężczyzna, jednakże nie odwzajemniając gestu.
- Och, przecież ja doskonale wiem, jak się pan nazywa - zakrzyknął Maciej, nader entuzjastycznie według zdania mężczyzny. - I mam do pana pewien interes, bo... Aż mi się serce kraje, gdy widzę, jak marnuje pan tutaj swój talent. - Wskazał dłonią na opustoszały plac.
- Nie wydaje mi się. - Mężczyzna z ociąganiem podniósł się z ławki, przez co młodzian nieco spanikował.
- Ależ zaczekaj, panie. Gwarantuję, że moja propozycja ci się spodoba. Staw się, Jeremi, jutro w porze lunchu na ulicę Kozią pięć, tej tu, niedaleko. - Maciej znów skłonił się mężczyźnie i odszedł, jak cień, nie wiadomo dokąd, tak samo jak nie wiadomo, skąd się pojawił.
- Pora lunchu? - zdziwił się Jeremi. - Osobliwy człowiek z tego Macieja. Teraz tu takich się od groma kręci. - Pocieszył siebie i wrócił do domu, zastanawiając się nad propozycją nowopoznanego człowieka.
Nazajutrz, gdy wstał nowy dzień, mężczyzna odziany w swoje najlepsze ubranie wszedł do kuchni i przywitał się ze swoją najmłodszą córką, która w milczeniu czytając "Kuriera Warszawskiego", popijała świeżo zaparzoną herbatę.
- Witaj, tato. - Dziewczyna wyraźnie rozpromieniła się na widok ojca i przytuliła go mocno. - A ja myślałam, że tatunio już poszedł na targ. W prawdzie już dawno piętnaście po ósmej na zegarze. - Wskazała na pobliskie urządzenie.
- Istotnie, Mińciu, ale ja dzisiaj umówiony jestem na spotkanie. Nie mogłem dzisiaj iść na targ.
- Ach, umówiony. - Melania westchnęła z rozmarzeniem. - Czyżby tatulek umówił się z jakąś damą na randkę? - Na słowa córki, Jeremi zarumienił się szkarłatnie.
- A co też córa plecie, biznesowo się umówiłem. Ja przeto za stary na te wasze randki. - rzekł, mało nie dławiąc się tym słowem.
- Powodzenia, tatusiu - odparła dziewczyna i ucałowała ojca serdecznie. Jeremi był już pewien, że musi się udać na tę nieszczęsną ulicę Kozią pięć.
Po dwóch kwadransach dało się spostrzec Jeremiego, idącego szybkim krokiem wśród innych przechodniów. Gdyby nie akordeon, mężczyzna zupełnie wtopiłby się w ten tłum ludzi podążających gdzieś bez celu.
Nagle przystanął, ponieważ zauważył przed sobą szyld. Jednak było na nim napisane nie po polsku. Niby "Belweder", ale różne dziwne kreski nad literami wprawiały mężczyznę w osłupienie. Przez chwilę nawiedziła go nawet myśl, żeby się wycofać, ale było już za późno. Przekroczył próg kawiarenki i ujrzał dosyć przestronne pomieszczenie z wieloma stolikami. Zdaniem Żyda było nad wyraz eleganckie, ale nie miał zamiaru zrażać się do tego miejsca. Wtem w oczy wpadła mu znajoma postać.
- Jeremi, jak miło, że przyszedłeś! Wiedziałem, że nie zawiedziesz - przywitał go Maciej, wymieniając z nim uścisk dłoni, jak ze starym przyjacielem. - Otóż słuchaj, Jeremi. Sprawa jest prosta. Masz zabawiać ludzi swą grą na tym pokrętnym instrumencie, a my będziemy ci płacić 150.000.000 za jeden dzień pracy. Zgoda? Prawda, że to uczciwa oferta?
- Marek polskich? - zdziwił się mężczyzna, przez chwilę patrząc na swojego rozmówcę z niedowierzaniem. - Toż to ja taką kwotę nie raz po tydzień zbieram i nie mogę uzbierać, a tu... Dzięki panie, dzięki wielkie. - Jeremi uściskał serdecznie dłoń młodzieńca. - Nie pożałujesz - dodał jeszcze i z uśmiechem poszedł w kierunku sceny, a następnie wszedł na nią i usiadłszy na małym stołku, począł pięknie grać, a część klientów lokalu spojrzało z zachwytem w jego kierunku.
- Ja to wiem, drogi przyjacielu - mruknął Maciej pod nosem. - Lecz ty niedługo zaczniesz żałować. - W jego oczach pojawił się złowrogi błysk.
Po występie Jeremi w dobrym nastroju ruszył w drogę powrotną do domu. Cieszył się, że za tak mały wysiłek włożony w pracę, będzie zdolny do utrzymania rodziny, która przez ostatnie lata stała się mu tak daleka. Te wszystkie nowinki zza wielkiej wody bardzo go przytłaczały, w przeciwieństwie zaś uważały jego dzieci, które zachwycały się każdym, najmniejszym wynalazkiem. Jeremi nie rozumiał tego. Dlaczego sprawdzone sposoby miały zostać zastąpione przez te niesprawdzone, zastanawiał się.
Dla swojego potomstwa starał się nawet to zaakceptować. Specjalnie dla swojej Mińci zakładał teraz pidżem, a nie koszulę nocną. Jadał lunch zamiast obiadu i posługiwał się bardziej współczesnym językiem, którego jednak nie był wstanie zrozumieć.
- A może ja się nie nadaję? Się po prostu nie nadaję? - spytał sam siebie, wchodząc do domu. Był bardzo zmęczony, przez co od razu padł na kanapę i zasnął.
Następnego dnia czym prędzej stawił się w kawiarni. Jednak tam czekała na niego nieprzyjemna niespodzianka.
- Jeremi, stary druhu, dzisiaj wystąpisz ze zgoła inną muzyką - obwieścił Maciej dziarskim tonem, lecz mężczyzna nie śmiał zaprotestować. - Tu masz nuty i bardzo proszę, przywitaj się z naszymi gośćmi, jak należy. - Młodzian poklepał go po ramieniu i odszedł, zostawiając naszego bohatera z plikiem kartek w ręku.
Jeremi powolnym krokiem wszedł na scenę. Położył nuty na stojaku i przyjrzał się im badawczo. Nie były to, ku jego niezadowoleniu, pieśni żydowskie, a jakieś kawałki zespołów z zachodu. Mężczyzna skrzywił się nieznacznie, ale przyjął postawę od rozpoczęcia gry.
- Gód morning! - przywitał zebranych niepewnie, czytając wskazówki, znajdujące się na boku kartki.
Następnie zaczął grać. Melodia płynąca z instrumentu zdawała się być dobrze wyuczoną i ktoś niepoznany naprawdę mógłby stwierdzić, że Jeremi spędził na jej nauce kilka dni. Otóż nie, był to jego pierwszy raz.
Chude palce mężczyzny w gładki sposób poruszały się po akordeonie, a dźwięki wychodzące z instrumentu zachwycały gości, którzy jednak poczuli się nieco zawiedzeni, że nie słyszą już subtelnych nut pieśni żydowskich.
Po umileniu gościom posiłku, mężczyzna zszedł ze sceny i udał się ze swoim akordeonem na piersi na zasłużoną przerwę. Postanowił wyjść na dwór i dotlenić się odrobinę, aby odzyskać siły na kolejny występ.
Gdy znalazł się na dworze, do jego nozdrzy dobiegł cudowny zapach łakoci z pobliskiej cukierni. Jeremi, nie odmawiając sobie tej przyjemności, ruszył w tamtym kierunku i gdy mijał jedną z mniejszych uliczek, usłyszał nagle dźwięki jakiejś szarpaniny.
- Maciej, uspokój się! Powinniśmy z tym skończyć! - krzyczał jakiś młodzieniec, a Jeremi po dłuższej chwili stwierdził, że był to głos jego syna.
- Uważasz, że to zaszło za daleko? Błagam cię, spójrz na siebie, Hab, stajesz się tak samo żałosny, jak twój ojciec! - warknął drugi młodzieniec.
- Ty nic nie rozumiesz, ja źle postąpiłem, nie powinienem go mieszać w to wszystko!
- Jak twój stary taki naiwny, to cóż można poradzić? Radzę ci lepiej, udawaj, że nic się nie dzieje, bo porozmawiamy inaczej. - Dźwięk uderzenia rozniósł się echem po alejce. - Pamiętaj do czego jestem zdolny i pamiętaj do czego ty byłeś w stanie dopuścić, aby twój ojciec poczuł smak porażki.
Jeremi nie był w stanie słuchać dłużej tej kłótni. Zakrywając dłonią usta, udał się chybotliwym krokiem w kierunku swojego miejsca. Swojego azylu, którego nikt nie był w stanie mu zabrać. Serce mężczyzny kołatało jak szalone, a myśl o zdradzie syna zatruwała mu umysł. Mężczyzna co i rusz zadawał sobie to pytanie.
Gdy znalazł się na targu, spostrzegł, że jest na nim niewiele osób. Z wielkim trudem dotarł do upragnionej ławki i usiadł na niej, ocierając stróżkę potu z czoła. Przed oczami zrobiło mu się ciemno, a serce bolało go nieznośnie.
- Ja się nie nadaję, się po prostu nie nadaję, Panie - wyszeptał w kierunku Boga, patrząc z nadzieją w niebo.
Nagle poczuł, że obok jego stopy upada moneta. Mężczyzna podniósł ją powoli, przypatrzył się jej, jakby była najcenniejszym skarbem, a następnie wrzucił ją do pobliskiej studzienki.
- Bo los tak chciał sam - rzekł pewnie, a serce bolało go bardzo.
W momencie, gdy moneta dotknęła tafli wody, Jeremi Korwusbaum przymknął oczy.
I skonał, a jego akordeon z łoskotem zsunął się z jego kolan.
- To jakiś myszygene i szlus! - rozniosły się krzyki wokół niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo