-->

środa, 19 czerwca 2019

*12 Sen Bartłomiej Krysiak

Sen
Bartłomiej Krysiak
OCENY


Nastał słoneczny, lipcowy poranek. Słońce, powoli wyłaniające się zza płynących po tafli niebios obłoków, swymi niecierpliwymi promieniami wyrywające każdego, kto jeszcze pozostaje w błogich objęciach Morfeusza, zbudziło ospałego, przecierającego wciąż zmęczone ślepia, pana Ciupkiewicza. Był to człowiek nadzwyczaj ociężały, jednakże niekoniecznie zdrowa sylwetka nie przeszkadzała mu w wykonywaniu szalenie wyczerpującej i odpowiedzialnej pracy - ludzie mający kontakt z tą raczej pospolitą osobistością znali go jako kierownika warszawskiego oddziału dobrze prosperującego banku. Ciupkiewicz, będący z natury osobą raczej sentymentalną, niźli dokładną i skupioną wyłącznie na doczesnych frasunkach, wciąż zaprzątał sobie i tak niezwykle obciążoną głowę, zupełnie odmienną pasją, o którą sam siebie by nawet jeszcze kilka lat wcześniej nie podejrzewał - ubóstwiał nad życie wszystkie zagadnienia związane z historią dwudziestolecia międzywojennego. Najlepiej, po długim dniu, według niego, katorżniczej pracy (zdecydował się na przyjęcie tak męczącej jego zszarganą kłopotami (przeważnie nie swoimi) duszę, posady tylko i wyłącznie ze względu na wysokie zarobki, pozwalające mu na prowadzenie dostatniej i wystawnej egzystencji o której mógłby jeno śnić, gdyby zawodowo spełniał swe wartościowe, acz doprawdy słabo płatne przez pracodawców zainteresowania), czuł się, gdy rozsiadał się w miękkim, bujanym fotelu z którego mógł podziwiać rozpościerające się przed nim bezkresne pola i lasy, a jego zszargane nerwy, prócz otaczającej go, wręcz dziewiczej natury i kubka gorącej, zielonej herbaty, koiły dobiegające z tuby starego patefonu dawne przeboje, miód na jego spokojne, lecz często nie wytrzymujące codziennego, nierzadko szaleńczego pędu, serce.
Po kilkukrotnym przeciągnięciu się nieopodal wygodnego, sypialnianego łoża, Ciupkiewicz nie dowierzający, iż nastał już wymarzony, oczekiwany przezeń bez mała od kilku pracowniczych dób, weekend, starannie wyszorował swe niekompletne już (z różnych, nie wartych tutaj wspominania względów) uzębienie, po czym, całkiem już odziany i gotowy do dalszego (co prawda nie wymagającego zbytnich pokładów energii, ale wielkiej pomysłowości, którą poczciwy mister się przecież odznaczał) działania, przygotował sobie skromne śniadanie i przysiadł na swym ulubionym fotelu, postawionym w obszernym niby hangar dla aeroplanów, salonie, aby podumać nad możliwymi zajęciami, których mógłby się podjąć w ten niezobowiązujący do wszelkiej ambitniejszej aktywności czas...
Wreszcie, po długich rozmyślaniach w których z pewnością pomógł rój promieni słonecznych cierpliwie ogrzewających zafrasowaną, acz przepełnioną nadzieją, krępawą sylwetkę Ciupkiewicza, spod gęstych, siwych wąsisk starszego pana, które można by porównać chyba wyłącznie z zarostem znienawidzonego przez zadeklarowanego przeciwnika wszelkich przejawów zbrodniczego, zgodnie z jego poglądami, socjalizmu, towarzysza Stalina, wydobył się triumfalny okrzyk, w połączeniu z jego mocnym, niemal operowym głosem (ćwiczonym przezeń od kilkunastu lat w zaciszu domowego schroniska, w którym namiętnie wtórował śpiewającym z szelakowych krążków lirycznym tenorom, w których ustach każde, choćby najbłahsze wyznanie, nabierało znamion najwspanialszej, ponadczasowej poezji. Szło mu to tak dobrze, że mógłby na scenie literackiego teatru, czy kolorowej, "wystrzałowej" rewii zawstydzić nawet zawodowych artystów z dawnej epoki) brzmiał jak okrzyk potężnego, palącego się wprost do walki wodza, kierującego swą armię na rzeź - Mam!
Po wybrzmieniu tych pozostających jeszcze przez dłuższą chwilę w czterech ścianach pokoju, słów, Pan Ciupkiewicz gwałtownie poderwał się z miejsca, kaczym krokiem, dysząc rytmicznie, podreptał do stolika na którym od kilkudziesięciu lat niezmiennie stał czarny, bakelitowy telefon z rzadko już dziś spotykaną tarczą (trzeba w tym miejscu podkreślić, że pan Ciupkiewicz zdecydowanie nie był za pan brat z osiągnięciami dzisiejszej cywilizacji, z racji na jego, delikatnie rzecz ujmując, staroświeckie, nieprzystające do lansowanych przez różnorakie media nowoczesnych mód i sposobów patrzenia i odbierania rzeczywistości, przekonań, a zwłaszcza zadziwiającej wielu jego przyjaciół niechęci do nieprzewidzianych wcześniej, gwałtownych zmian, mogących się odbić na poziomie jego ustabilizowanego od wielu lat trwania na ziemskim padole łez), na której niespiesznie wykręcał numer do swego kompana z ławy szkolnej, lubującego dobrą zabawę, mocny alkohol i piękne kobiety, Marcinkiewicza, z którym, jakkolwiek to zabrzmi, szedł przez całe swe dorosłe życie - obydwaj panowie znali siebie od podszewki, jeden na drugiego mógł zawsze liczyć, bez względu na zmienną koniunkturę czy nastroje społeczne - obydwaj zawsze wiernie stali na szańcu swej przyjaźni, co i rusz utwierdzając się nawzajem w przekonaniu, iż doprawdy są dla siebie stworzeni - nierzadko towarzyszyli sobie podczas suto zakrapianych domówek, czy posiadówek, a po upojnej zabawie, ledwo trzymając się na załamujących się pod ciężarem powstającego z popiołów, wschodzącego dnia, podtrzymywali się nawzajem, aby, nie bacząc na opłakany stan ich cierpiących organizmów, pozostając w ścisłych objęciach dotrzeć do swych gniazd, gdzie wreszcie mogli zaznać ukojenia, uciekając od gwaru rozwrzeszczanego mimo wczesnej pory miasta... Ciupkiewicz miał w takich sytuacjach o tyle lepiej, że przyjechawszy, najczęściej złotym powozem, którym z lubością się poruszał po labiryntach ulic stołecznej metropolii ku niejednokrotnie zabawnemu zdziwieniu drepczącej po betonowych chodnikach gawiedzi, osobliwie kontrastując z nowoczesnym, europejskim miastem wypełnionym malutkimi, ryczącymi automoblilami, do swej luksusowej, podmiejskiej posiadłości, na jego przyjazd nie czekał nikt - żona Ciupkiewicza, nie mogąc znieść jego nieprzemijających z wiekiem ekstrawaganckich wybryków i niedzisiejszego podejścia do rzeczywistości, przed kilkunastoma laty opuściła Ciupkiewicza, a on, łatwo godząc się z wyzwaniami codziennego życia, nie robiąc żadnych wyrzutów swej niegdysiejszej damie serca, pozwolił jej odejść... Jak sam niejednokrotnie żartuje, od tej pory ma znacznie więcej czasu i energii na taniec, wszak wie, że może wrócić do domu kiedy mu się żywnie podoba...
Wreszcie Ciupkiewicz skończył rozmyślać nad minionymi już zdarzeniami i uzyskawszy połączenie przyłożył słuchawkę do rozgrzanego ucha i począł radosnym głosem przemawiać do mikrofonu:
- Halo... - powiedział z uśmiechem Ciupkiewicz - To ty, Władek?
- Ach, tak... - odpowiedział nieco zaskoczony nagłym telefonem Marcinkiewicz - Jak siemasz, Romek?
- Dobrze, zwłaszcza dziś, przecież już weekend za pasem, słonko pięknie świeci... - odparł z dużą dozą tajemniczości w ściszonym głosie Ciupkiewicz - może byśmy...
- Co, znów chcesz się zabawić? - roześmiał się jego kompan - przecież to ja zawsze inicjowałem nasze wypady, a teraz ty, stary byku?
- Wiesz... jak człowiek siedzi sam, choćby był w najprzytulniejszym legowisku, czuje jakąś nieopisaną pustkę wokół siebie, wie, że musi coś ze sobą zrobić - począł tłumaczyć Ciupkiewicz - tak więc dzwonię, w końcu nie mam nikogo prócz ciebie, z kim mógłbym "pójść w tango"
- Nie no, doskonale Cię rozumiem, nie musisz tłumaczyć - odpowiedział z lekkim uśmiechem, wyczuwalnym w tembrze jego głosu Marcinkiewicz - ja bardzo chętnie, nawet żonka dziś mi pozwoliła... To co, do Amatorskiej na Nowym Świecie? Tam gdzie zwykle?
- Naturalnie, a masz forsę? - spytał Ciupkiewicz
- Jak mi pożyczysz to naturalnie! - odparł Marcinkiewicz
- Mój drogi, bez wygłupów... Wiesz, że ja zawsze pomagam przyjaciołom, ale ty mi, Władziu, jesteś dłużny już 500 złotych od miesiąca i nie widzę perspektyw, abyś ten dług uregulował... - powiedział wyraźnie zatroskany o stan swego portfela Ciupkiewicz
- No wiesz... To jeszcze się przekonamy... - odpowiedział wciąż rozbawiony, rozochocony propozycją swego przyjaciela Marcinkiewicz - To o 19 przy Amatorskiej? Ależ będzie zabawa, bracie! Jak za dawnych czasów!
- Naturalnie... A co do forsy, to nie bierz tego do końca na serio... Przyjdę, do zobaczenia! - wykrzyknął na pożegnanie równie rozweselony co jego przyjaciel Ciupkiewicz, po czym z trzaskiem odłożył słuchawkę aparatu...
- Muszę się zbierać - mruknął sam do siebie Ciupkiewicz. Wiedział przecież, że jeśli ma wyruszyć zaprzęganym powozem do Warszawy z miejscowości oddalonej o kilka godzin drogi od stolicy, to musi zacząć przygotowania do owej podróży z pewnym wyprzedzeniem.
Tak więc, poczciwy elegant, z nieschodzącym mu z wysuszonych ust uśmiechem, zaczął przygotowywać się do wyjazdu - po zjedzeniu obfitego obiadu, ubrał się w nieodłączny element jego jak zawsze nienagannego, wzorowanego na ubiorze dawnych modnisiów, stroju - długie, sięgające niemal do kolan palto, idealnie komponujące się z czarnym niczym węgiel melonikiem, wytworną kamizelką, przecudnie zdobionym krawatem - i zabrawszy ze sobą większą, nieobliczoną przez samego ich posiadacza, sumę pieniędzy wyruszył chwiejnym, acz zdecydowanym krokiem, charakterystycznym dla tego podstarzałego, acz wciąż odznaczającego się niespożytymi siłami, człowieka, wyruszył na rozległe, otoczone ogrodem w którym ku słońcu pięły się czerwone niczym rubin róże, jego najulubieńsze kwiaty, aby wsiąść na powóz i wyruszyć w, jak sam podśpiewywał wsiadając do swego wehikułu, "niezmierzoną dal", cytując zarazem słowa dawno zapomnianej, przedwojennej piosenki...
Powóz, przecinając wstęgi uparcie dującego wiatru, gnał co sił poprzez leśne dróżki, konie zaprzęgnięte do ciężkiego wozu ledwo ciągnęły ów, niewymownie ciężki pojazd, zapewne marząc już o krańcu zaplanowanej przez Ciupkiewicza drogi... Sam właściciel wytwornego, pomalowanego na gustowny, złocisty kolor, powozu przez większą część jazdy przypatrywał się mijanym krajobrazom, jego uwagę w szczególności przykuwały rozległe pola uprawne, tworzące wraz z urokliwymi, białymi domkami krajobraz polskiej, tradycyjnej wsi, która przez szereg lat nie straciła nic ze swego uroku i specyficznego klimatu...
Wreszcie wóz bajecznie bogatego Ciupkiewicza przystanął... Droga minęła mu znacznie szybciej, niż uprzednio przypuszczał - wbrew temu, co zakładał przed wyruszeniem w trasę dotarł na miejsce jeszcze, gdy gorejące słońce lśniło w zenicie, wobec czego miał do dyspozycji niemały fragment szczęśliwego jak do tej pory dlań dnia, który mógł wykorzystać na zwiedzanie najbardziej atrakcyjnych dla przeciętnego, spragnionego wrażeń turysty, zakątków prastarego grodu książąt Mazowieckich, dziś będącego jedną z największych metropolii tej części starego kontynentu, rozsławiającą Polskę na całym świecie. Ciupkiewicz jednak, człowiek raptowny, a wówczas również spragniony zabawy i rozrywki, bez zastanowienia otworzył ciężkie drzwi swej ukochanej kawiarni i przestąpił próg "Amatorskiej". Sam mówił, iż chodzi tam przede wszystkim ze względu na nazwę. Bawi go ona, gdyż za każdym razem kojarzy mu się z amatorami spożywania wysokoskokowych trunków...
Pozostawiwszy w oddali te w gruncie rzeczy błahe rozmyślania, Ciupkiewicz z trudem dostosowujący ciężar swego ciała do nowej, siedzącej pozycji, zajął miejsce przy jednym z wolnych stolików, rozejrzał się po w jego opinii przepięknym wnętrzu kawiarni, na które składał się przede wszystkim wielki, drewniany barek z trunkami sprowadzanymi z najodleglejszych zakątków globu, tworzące niesamowity, dawny klimat, malowanie wysokich, różnobarwnych ścian na których wisiały fotosy z filmów dziś uznawanych za archiwalne (np. ze skandalizujących „Dziejów grzechu” z 1933 roku, roztańczonego, jak głosi zresztą sam tytuł, musicalu „Pani minister tańczy” nakręconego cztery lata później, czy szampańskiej komedii „Jego ekscelencja subiekt” po raz pierwszy pokazywanej również w 1933 roku), a całokształtu dopełniała orkiestra, grająca w wolne dni dla gości lokalu najpiękniejsze zarówno nowe, jak i znacznie starsze, w dużej mierze zapomniane, aczkolwiek szalenie lubiane przez stałych bywalców kawiarni, utwory...
Ciupkiewicz, jak wiemy bezgraniczny wielbiciel, przedwojennych przebojów, rzucając w kierunku zespołu muzycznego zwinięty plik banknotów, zakrzyknął, jak gdyby nie znajdował się w eleganckim lokalu, a na podmiejskiej zabawie u Feli i Waldka: "Orkiestra, grać posuwiste tango! Proszę "Czerwoną różę"!"
W szeregach jazzbandu zapanowała konsternacja. Nikt przecież nie posiadał nut do tego znanego przed laty, operetkowego utworu! Z opresji wyratował ich jednak sam Ciupkiewicz, trzymający za pazuchą wydrukowane jakiś czas wcześniej nuty do tego i wielu innych utworów, który zapewnił sobie zarazem przyjemny akompaniament na czekający go, długi czas oczekiwania na przyjaciela...
Zadowolony z siebie Ciupkiewicz nagle przywołał do siebie wytwornego, przemierzającego przestrzenie kawiarni z jak gdyby przyklejonym do ust uśmiechem, kelnera, któremu powiedział:
- Proszę dwie kolejki wódki, do tego jakaś zakąska... Macie śledzika?
- Ależ naturalnie, dla szanownego pana... Pan, jako stały klient zawsze ma u nas to, czego sobie życzy - odparł jak zawsze uprzejmy "pan starszy" - tak więc notuję - porcja śledzia raz, dwa razy kolejka "Wyborowej"... Zaraz przynoszę.
- Bardzo dziękuję - odparł równie zadowolony co obsługujący go mężczyzna Ciupkiewicz i rozsiadł się na krześle, jak gdyby spoczywał na swym wygodnym tapczanie z kubkiem kawy, towarzyszącym mu w jego popołudniowym spoczynku...
Nim kelner zrealizował zamówienie w gwarnym lokalu zabrzmiał przedziwny, cudowny głos... Orkiestra nagle przycichła a z mroku, nieopodal odzianych w wyprasowane smokingi muzyków, wyłoniła się podobna do rajskiego anioła niewiasta - długonoga, poruszająca się z wdziękiem wytwornego kota, jak gdyby unosząc się nad tłumem wpatrzonym w jej niemal boskie oblicze, śpiewaczka, ubrana w błyszczącą w blasku oświetlających jej sylwetkę reflektorów białą, delikatnie ciągnącą się po wyfroterowanym parkiecie, suknię przez którą dyskretnie prześwitywało jej nagie, upragnione przez rój znajdujących się na sali przystojnych mężczyzn, ciało (ach, ten kult ciała)... Lecz to nie krągłości tajemniczej damy uwiodły salę, lecz jej głos, wibrujący poprzez przestrzeń lokalu, dławiący wszelki gwar i śmiech, którego nadzwyczaj rozległą skalę, niesamowitą moc, a jednocześnie godną podziwu subtelność, można porównać jeno z największymi tuzami przedwojennego kabaretu i operetki, na myśl każdemu odbiorcy tego ułudnego spektaklu przychodziły wówczas znane wyłącznie z czarno-białych, darzonych sentymentem przez miłośników dawnej X muzy, taśm filmowych, występy specjalizującej się w genialnych wykonaniach arii operetkowych Toli Mankiewiczówny, czy przejmujące interpretacje z dzisiejszej perspektywy nieco ckliwych, ale jakże pięknych i melodyjnych, pieśni z repertuaru Zofii Terne, czy jej znacznie popularniejszej, zwłaszcza po wojnie, koleżanki Miry Zimińskiej... Te same rozważania przez dłuższą chwilę dźwięczały w głowie rozmarzonego Ciupkiewicza, który zachwycony występem wspaniałej artystki, z werwą wykonującej jego ulubione, dawne przeboje, nie zauważył nawet prężącego się przed nim kelnera, nieśmiało dotykającego ramienia nieobecnego w otaczającym go świecie gościa... Chwilę potem Ciupkiewicz jednak, co prawda z wielkim trudem, powrócił do "uniwersum żywych" i, otrząsnąwszy się po tym błogim szoku, podczas którego zdawało mu się, że przysypia właśnie w bujanym fotelu, słuchawszy dawnych, szelakowych płyt, spojrzał swymi roześmianymi pod wpływem chwili oczyma i przeprosiwszy kelnera odebrał z jego rąk kilkanaście kieliszków przeźroczystego "napoju dla dorosłych" obok których stał tradycyjny, umiłowany przez koneserów mocnych trunków śledź, czekający tylko aż trafi do nasączonego "Wyborową" przełyku pana Ciupkiewicza...
Samemu zainteresowanemu jednak nie było w głowie bezrefleksyjne przechylanie kolejnych kieliszków wódki - wypił tylko jeden, błyszczący przed jego szczęśliwymi oczyma kieliszek "na odwagę", po czym, uświadomiwszy sobie, że właściwie nic go w lokalu nie trzyma (wszak była dopiero godzina 15, także miał jeszcze przeszło trzy godziny, które mógł spędzić bez przyjaciela), pobiegł do znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy, kwiaciarni, firmowanej swojską nazwą "U Irenki" wywołującej nieopanowany śmiech na twarzy i tak wręcz latającego a nie stąpającego po ziemi Ciupkiewicza, który wbiegłszy zdyszany do lokalu, otoczony zapachem wonnych kwiatów, bez zastanowienia wykrztusił, z trudnością tłumiąc nagły, nieopanowany przezeń atak kaszlu
- Proszę największy kosz róż jaki państwo mają, tylko prędko! Z ceną się nie liczę, zapłacę tyle ile trzeba...
- Zaraz przynoszę - odparła z wyuczonym, prawdopodobnie na cyklu niezliczonych kursów handlowych uśmiechem i uprzejmością, starsza sprzedawczyni, po czym skierowała swój krok do sąsiedniego pomieszczenia z którego, narażając na szwank zdrowie swego kręgosłupa, przytargała zachwycający kosz najpiękniejszych, według Ciupkiewicza, kwiatów.
- Proszę pana bardzo. Należą się 32 złote - odparła sprzedawczyni, patrząca z politowaniem na zdyszanego seniora.
- Bardzo proszę - Ciupkiewicz w tym momencie wyłożył na ladę dokładnie odliczoną sumę pieniędzy, po czym, nie dbając o ciężar trzymanego pakunku ani o to, iż dawno minęły jego młodzieńcze lata, popędził niczym pełen wigoru junak ku drzwi lokalu, po czym biegnąc slalomem poprzez drżące w posadach stoliki, mijając co i rusz na wpół rozbawionych i zdziwionych klientów, dotarł na podnóże sceny, pod którym stał wpatrzony w swój nowy obiekt fascynacji aż do końca jej występu, podczas którego ze sceny wybrzmiały, oczywiście w genialnym wykonaniu czarującej "nieznajomej", zarówno posuwiste tanga i walce, jak i pełne wdzięku foxtroty, przypominające sentymentalnemu, już podrygującemu w takt jego ukochanych melodii, Ciupkiewiczowi, okres odległej młodości, przetańczonej w rytm jazzujących, utworów rodem z barwnej krainy mitycznego międzywojnia... Wkrótce artystka, nagrodzona gromkimi oklaskami ze strony rozkołysanej przez młodziutką, ukazującej wciąż w błogim uśmiechu swe perliste zęby, publiczności dla której owe doświadczenie z pewnością nie było czymś powszednim, zeszła z pola jej największego w dotychczasowym życiu, acz na pewno nie ostatniego sukcesu i po zstąpnięciu na parkiet lokalu ujrzała po raz pierwszy wzruszonego do granic możliwości Ciupkiewicza, który, wypiwszy jeszcze jeden kieliszek mocnej wódki, podszedł nieśmiało do wręcz posągowego obiektu swych westchnień, po czym, ku zaskoczeniu obserwującej całe, dość osobliwe wydarzenie, gawiedzi złożył u jej okrytych eleganckimi pantofelkami stóp wylewające się wręcz z wiklinowego kosza róże i tłumiąc drgające w nim od dłuższego czasu emocje rozpoczął swą nieco żałośnie brzmiącą, acz płynącą prosto z głębi wrażliwego serca mowę
- Droga pani - zaczął nieco niepewnie, lecz "im dalej w las" tym szło mu nieco łatwiej - Pani niezrównane interpretacje dawnych przebojów, których oryginalne, grające wciąż w mej pamięci wykonania, nie są w stanie się równać z Pani przecudnym występem, wywołały u mnie i zapewne nie tylko u mnie, niesłychaną burzę emocji, które w tej chwili niechaj eksplodują i wyrażą wszystko to, co teraz czuję - była pani doprawdy niezwykła, nasz aniele! Gdybym mógł okrzyknąłbym Cię Królową Przedmieścia! - zakończył okrzykiem swoje płomienne podziękowania już zakochany jak naiwny młodzik Ciupkiewicz
Adresatka tychże gorących, przepełnionych prawdziwym uczuciem wyznań, zarumieniła się i ze łzami w lśniących, ogromnych oczach wyznała:
- Nigdy dotąd nie słyszałam tylu wyrazów podziwu naraz - po wypowiedzeniu tych słów zatrzymała się przez chwile, otarła łzy białymi niczym jej suknia chusteczkami i zaczęła kontynuować, pieszcząc uszy jej niekryjącego zachwytu osobą przepięknej piosenkarki, wielbiciela swym delikatnym, dźwięcznym głosikiem - wie Pan, ja dopiero zaczynam, ale jeżeli Panu i innym słuchaczom mój śpiew przypadł do gustu, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko powiedzieć płynące z głębi duszy aż do mych ust słowo "Dziękuję" - skończywszy swą "przemowę", młoda panienka, westchnęła tylko i z uśmiechem spojrzała na czerwoną twarz starszego pana, który nagle, chcąc stłumić ogarniającą ich ciszę zaproponował:
- Może Pani troszeczkę odpocznie, za dwie godziny ma przyjść mój przyjaciel, także pobędziemy troszkę razem...? - i wskazując swój stolik kontynuował - byłaby Pani tak łaskawa...?
Śpiewaczka, której kontrakt przewidywał wyłącznie jeden, krótki recital w każdy dzień weekendu, postanowiła przystać na propozycję bogatego Ciupkiewicza, wszak nic ją nie trzymało na scenie, gdzie patrzyły się na jej sylwetkę, przypominającą ciało bajkowej syreny, tłumy poruszonych słuchaczy. Para, usiadłszy naprzeciwko siebie, wpatrzona w siebie jak w największe, słynne dzieło sztuki, przez dłuższą chwilę milczała, pośród tłoku i szumu tłumnej kawiarni... Nagle, Ciupkiewicz, pragnąć zainicjować pewną dyskusję, a jednocześnie zyskać sympatię u młodej, atrakcyjnej dziewczyny, zaproponował:
- Może się czegoś napijemy...? Ja funduję, ograniczeń finansowych nie przewiduję...
Dziewczyna zwykle stroniąca od alkoholu, nie chcąc robić przykrości skądinąd bardzo sympatycznemu Ciupkiewiczowi, nie zważając na dzielącą ich różnicę wieku, zgodziła się być kompanem owego starszego pana w spożywaniu trunków, tak więc z nieobcą jej gracją przytaknęła:
- Oczywiście...
Wtem, rozanielony Ciupkiewicz zakrzyknął:
- Kelner!
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po kilku sekundach obok zauroczonej sobą pary, wsłuchanej przez znaczną chwilę w przyjemne dla ucha brzmienie wciąż przygrywającej tłumnie przybywającej w mury lokalu braci miłośników dobrej zabawy i mocnych alkoholi, zjawił się znów prężący się przed swym majętnym klientem młody kelner, który jak gdyby automatycznie spytał:
- Cóż podać szanownemu Panu? Proszę, oto karta.
Ciupkiewicz nachylił się nad listą dań i trunków, oferowanych w kawiarni. Aby móc cokolwiek przeczytać, nałożył śmieszne okulary o okrągłych szkiełkach, typowe dla ludzi z dawnych wyższych sfer kulturalnych do których Ciupkiewicz w sposób oczywisty nawiązywał, chociażby ubiorem i ogólnym, niedzisiejszym, niepospolicie wytwornym stylem bycia. Następnie zaś, po tym, jak sam zdecydował się na konkretną pozycję, przekazał kartę sympatycznej towarzyszce, która po krótkich oględzinach spisanej małym drukiem listy, szepnęła:
- Proszę kolejkę wódki i śledzika do tego
Ciupkiewicz nieco zdziwiony dość specyficznym gustem swej partnerki przez uprzejmość nie robił jej jednak żadnych wyrzutów. Po chwili zastanowienia powiedział wyraźnie zniecierpliwionemu, wciąż spoglądającemu na niezdecydowanego Ciupkiewicza, kelnerowi:
- Dwa razy kolejka wódki ze śledzikiem, tak jak ostatnio.
Odpowiedziawszy na żądanie klienta, kelner odwrócił się i pospieszył na zaplecze, skąd po chwili, jak gdyby ciągnącego się godzinami oczekiwania powrócił do stolika Ciupkiewicza i siedzącej z nim uroczej niewiasty, położył na nim zamówione kolejki wódki i powiedział:
- Przyjemnej zabawy państwu życzę
I odszedł od stolika, krocząc już do kolejnego spragnionego klienta.
Pozostawiony sam na sam z fascynującą go damą Ciupkiewicz, nieśmiało spytał, wychylając pierwszy kieliszek wódki:
- Cudnie śpiewałaś... Jak ci na imię?
- Maria, ale występuję pod pseudonimem. Dziś konferansjer chyba zapomniał go wymienić. Brzmi on być może nieco dziwnie, staromodnie, lecz mnie się podoba i nie zamierzam go zmieniać... - dziewczyna rozpoczęła swą odpowiedź nieco tajemniczo, ale po chwili wyjawiła swój sekret - mój pseudonim to Tina Grajecka.
Ciupkiewicz zadziwił się i zauważył, wychylając przy okazji kolejną porcję mocnego "napoju":
- Wiesz, nie zdążyłem Ci o tym dotychczas wspomnieć, jestem zadeklarowanym miłośnikiem dawnej piosenki, po prostu ubóstwiam dawne szlagiery, tym bardziej ucieszył i zaczarował mnie Twój występ - spojrzawszy na zarumienioną dziewczynę, wespół ze swym rozmówcą przechylającą co i rusz kolejnę mililitry wódki, Ciupkiewicz mówił dalej, już nieco bardziej drżącym i niepewnym głosem, jak widać stał się nadzwyczaj "zmęczony" - tak więc zadziwiający, przynajmniej z mojej perspektywy, jest fakt, że Pani pseudonim tak bardzo nawiązuje do scenicznych imion dawnych gwiazd...
Dziewczyna, z niewymownym wdziękiem kręcąca loki ze swych puszystych, kruczoczarnych włosów, nagle roześmiała się i w krótkich słowach rozwiała wszelkie wątpliwości narosłe wokół tematu dyskusji:
- Może przejdźmy najpierw na ty, a potem wszystko wyjaśnię - przerwała na chwilę, którą poświęciła na "wymienienie" się imionami ze swym partnerem i znów z jej ust zaczęły płynąć rwącym potokiem piękne słowa - a więc - moja, święć Panie nad jej duszą, matka również, tak jak Ty, była entuzjastką dawnej piosenki, całe nasze mieszkanie było zagracone dawnymi płytami... Stąd też ta pasja jak gdyby przeszła na mnie i z oddaniem, choć nie zawsze ciesząc się wielkim powodzeniem, od kilku lat oddaję się jej bez reszty, śpiewając na owej scenie różne tanga... Akurat Twoja prośba zbiegła się z moimi upodobaniami w kwestii muzyki, więc to właśnie mnie skierowano na scenę, abym coś wykonała i jak widać była to dobra decyzja... - uśmiechnęła się, widząc, że jej rozmówca chce w międzyczasie doprecyzować swe pytanie:
- Wybacz, że przerywam, ale skąd w takim razie wziął się pomysł na Twój pseudonim? Przyznam, że jest bardzo oryginalny...
- To w sumie długa historia - zaczęła Maria - w takim razie może zacznę od początku - do Polski przyjechałyśmy wraz z matką 10 lat temu, gdy byłam małą dziewczynką, miałam może 8-9 lat. Ukończywszy liceum zauważył mnie dyrygent tej orkiestry, Roman Marciniak - wskazała palcem na jego osobę, z werwą dyrygującą swym zespołem wykonującym utwory taneczne - i spytał, czy może nie chciałabym śpiewać w "Amatorskiej". Przystałam na tą propozycję, bo było to niedługo po śmierci mojej matki, więc musiałam się jakoś usamodzielnić, aby móc związać koniec z końcem. Około roku temu podpisałam więc kontrakt z dyrektorem tego lokalu, wybrałam pseudonim właśnie nawiązując do przedwojennych gwiazd teatralnych i tak wiodę to życie od pierwszego do pierwszego... Przy okazji sprawię komuś przyjemność swym śpiewem, tak jak dzisiaj Tobie na przykład, co nie ukrywam, bardzo mnie cieszy - dziewczyna w tej chwili w wymowny sposób spojrzała na wsłuchanego w jej opowieść Ciupkiewicza, co ten, nie bezzasadnie zresztą, odebrał jako swoistą zachętę do kontynuowania dyskusji:
- To bardzo interesujące... Ach, żeby tak móc wrócić do dwudziestolecia międzywojennego – westchnął z ukrytym żalem w głosie, spoglądając jednocześnie na zegarek – upewnił się w przekonaniu, że będzie musiał czekać na przyjaciela jeszcze niespełna godzinę...
Nagle przez lekko uchylone „wrota” lokalu wdarł się gwałtowny, porywisty podmuch wiatru, którego silne wstęgi przewróciły wszystkich klientów, wraz z meblami, na twardą, zimną powierzchnię drewnianego parkietu. Ciupkiewicz, wraz z dziewczyną, przerażeni tym niespodziewanym, strasznym dla nich wydarzeniem, znaleźli się w obrębie przeraźliwie pędzącego przez ulicę wiru... Przez dłuższy czas dwoje ludzi ogarniał niewytłumaczalny mrok, który opuścił ich dopiero, gdy ze znacznej wysokości opadli na ulicę...
Mimo, iż z pozoru zarówno Ciupkiewicz, jak i leżąca obok niego na bruku mroźnego, nieprzyjaznego chodnika Maria, znaleźli się z powrotem w tym samym miejscu – na początkowym odcinku Nowego Światu – to cały otaczający ich świat, począwszy od budynków, a skończywszy na samochodach i ubiorze ludzi, który obojgu wydał się bardzo starodawny, a co za tym idzie w XXI wieku już zdecydowanie niemodny, wydał im się jakiś obcy, dziwny…
Nagle „przybyszów z nieba” ogarnął nieokiełznany strach, a momentami nawet utrata wiary w lotność swego umysłu i zdolność normalnego, racjonalnego postrzegania rzeczywistości.
- Czy Ty też widzisz to co ja? - wyjąkał przerażony Ciupkiewicz
- Tak... Czyżbyśmy aż tak się upili…? – odburknęła pół żartem pół serio Maria, równie zaniepokojona, co jej starszy kompan
Ciupkiewicz odpowiedział jej wyłącznie szybko stłumionym uśmiechem. Będąc człowiekiem szarmanckim pomógł swej towarzyszce wstać, po czym wraz z nią rozejrzał się po okolicy. Wokół otaczał ich stukot kopyt końskich prowadzących dorożki, donośny, mechaniczny dźwięk silników mknących ku Krakowskiemu Przedmieściu automobili prowadzonych zazwyczaj przez szalenie majętnych młodzieńców wywodzących się z rodzin szlacheckich, tudzież ziemiańskich... Nagle ciąg ich prowadzonych w całkowitej ciszy rozmyślań przerwało pojawienie się skromnie ubranego człowieka, który odchyliwszy kapelusz przedstawił się i powiedział, jak gdyby czytając z ich twarzy wszelkie towarzyszące im odczucia:
- Cóż się państwo tak boją, Warszawa to piękne miasto...
Ciupkiewicz, oburzony tak bezpardonową uwagą odparł:
- Kim Pan właściwie jest? Nie znam Pana, a pozwala sobie Pan na tak bezpośrednie uwagi w dodatku w obecności panny... Poza tym jesteśmy bardzo – w tej chwili Ciupkiewicz na chwilę przerwał swą wypowiedź, jak gdyby sygnalizując, że odrobinę mija się z prawdą – zmęczeni, także proszę nas zostawić.
Nieznajomy rozchylił swe palto i po wysłuchaniu Ciupkiewicza odrzekł z uśmiechem na ustach, nie mogąc uwierzyć w to, że zarówno on jak i jego towarzyszka nie zorientowali się jeszcze, gdzie się znaleźli:
- Moi drodzy... Jestem Panem Wehikułu...
Tym razem to na twarzach „przybyszów” zajaśniał uśmiech, lecz tylko przelotny. Niedługo później ustąpił on miejsca niedowierzaniu, które zaczynało być widoczne na ich licach. Zirytowany taką postawą nowo poznanych ludzi, Pan Wehikułu powiedział:
- Proszę, żeby Pan mi przez chwilę nie przerywał...
- Dobrze, ale tylko przez uprzejmość – odpowiedział wyraźnie znudzony z jego perspektywy nie wartą większej uwagi pogawędką, Ciupkiewicz, pokiwawszy głową w stronę swej wyraźnie zmieszanej partnerki.
- A więc dobrze – kontynuuje Pan Wehikułu – Nie wdając się tutaj w zbędne szczegóły powiem Państwu, że zgodnie z wolą Pana, Panie Ciupkiewicz...
- Przepraszam, skąd Pan wie jak się nazywam?! - wtrącił się wyraźnie oburzony Ciupkiewicz
- Proszę Pana – odpowiedział zażenowany wręcz Pan Wehikułu – my znamy personalia wszystkich... ale niech się Pan nie obawia, nie czynimy nikomu krzywdy... Jestem od pewnego czasu posiadaczem wehikułu, dzięki któremu mogę spełniać życzenia wszystkich ludzi na świecie dotyczące przeniesienia ich w dowolny okres historyczny... Oczywiście jeżeli uznam ich za godnych dostąpienia tego zaszczytu i dostrzegę w nich autentyczną wolę przenosin... - zakończył wyraźnie rozbawiony całą „ceremonią” powitalną Pan Wehikułu
Ciupkiewicz zbladł, nie wiedząc, co sądzić o wydarzeniach, których stał się uczestnikiem... Zaczynał jednakże wierzyć w prawie magiczne zdolności swego rozmówcy, więc chcąc zyskać pewność, że jego rozumowanie jest słuszne, poprosił Pana Wehikułu o doprecyzowanie podanych przezeń, doprawdy zadziwiających informacji:
- A więc Pan – zaczął nieśmiało, jednak chwilę później, zachęcony przez swego rozmówce do ośmielenia się, począł przemawiać, wyzbywszy się niewątpliwie przeszkadzającego w takiej chwili skrępowania – przeniósł nas do świata XX-lecia międzywojennego, nie pytając nas o zdanie i czyniąc to bez naszej zgody?
- Panie Ciupkiewicz – obruszył się nieco Pan Wehikułu – Po pierwsze Pan jest bardzo raptowny, niechże Pan się uspokoi, przecież widzi Pan, że nie chcę dla Pana źle... Pod drugie proszę dać sobie wytłumaczyć – uczyniliśmy to z moim zespołem dlatego, iż Pan o tym głęboko marzył, że było to Pańskim snem, pragnieniem, sam Pan przecież doskonale o tym wie... A korzystając z faktu, że przebywał Pan z tą oto panienką z którą dotychczas spędzał Pan miło czas, to aby nie pozbawiać Pana przyjemności obcowania z ową osobą, bodajże Marią, tak proszę Pani...?
- Tak – odpowiedziała
- No właśnie – kontynuował Pan Wehikułu – Tak więc, mówiąc najprościej, muszą Państwo od teraz trwać w okresie XX-lecia międzywojennego, chociaż nie sądzę, aby był to dla Państwa z jakiegoś powodu przykry obowiązek...?
Na zafrasowanych twarzach obojga „podróżników” zajaśniała iskierka nadziei i entuzjazmu. Dając upust swemu zachwytowi pan Ciupkiewicz powiedział:
- Wie Pan, na początku nie byłem do końca przekonany co do tego pomysłu, ale jeżeli jest tak, jak Pan przedstawił to właściwie czemu nie...
- To cudnie, wiedziałem, że się Państwo ucieszą – uśmiechnął się Pan Wehikułu
- No tak... - zamyślił się Ciupkiewicz, któremu wtórowała zaniepokojona obrotem spraw Maria – ale gdzie nasz majątek, dobytek zbierany przez całe życie? Z czego mamy tutaj żyć?
- Moi mili – pozwolił sobie na tą poufałość Pan Wehikułu wiedząc, że zyskuje coraz większe zaufanie w oczach rozmówców – oczywiście o tym też pomyśleliśmy – cały dobytek z pominięciem nieruchomości i przedmiotów, których nie można było z czysto przyziemnych względów włożyć do kieszeni Waszych ubrań, znajduje się dosłownie pod Waszymi rękoma, w każdej z kieszeni Waszych odzień. Nie powinniście więc mieć kłopotów z zaspokojeniem swych doczesnych potrzeb...
- No dobrze – zaniepokoił się Ciupkiewicz – a mój dom, a mój powóz?!
- Chyba już Panu mówiłem, że Pan jest raptowny – Pan Wehikułu pogładził czerwonego ze złości Ciupkiewicza po ramieniu i spokojnie kontynuował – wszystko to, wraz z ewentualnym nieprzenośnym dobytkiem pani Marii przywieziemy do Państwa w najbliższym czasie, o to już niech się Państwo nie martwią... Jesteśmy przecież profesjonalistami – dodał na koniec, zapewniając Ciupkiewicza i Marię, że są w dobrych rękach...
Obydwoje, stosunkowo spokojni o swój dalszy los, mieli zamiar rozejrzeć się po mieście w poszukiwaniu mieszkania, przynajmniej na wynajem, jednakże Pan Wehikułu zatrzymał ich jeszcze przez chwilę i powiedział stanowczym, acz nadal bardzo przyjaznym głosem:
- Drodzy Państwo, nim się rozejdziemy musicie oboje wymienić posiadane przez Was pieniądze na przedwojenne, czyli w zasadzie obecnie obowiązujące – bo wiedzą, Państwo, że od jakiegoś czasu są już Państwo w nieco, jakby to powiedzieć, innej rzeczywistości – złotówki. Ale, ale, żeby nie było tak kolorowo – uspokoił uszczęśliwionych usłyszanymi słowami rozmówców, Pan Wehikułu – musicie nam zwrócić 50%, czyli połowę swych pieniędzy, abyśmy mogli kontynuować działalność...
Ciupkiewicz, pozostający mimo wszystko w dobrym humorze spytał:
- Panie, przepraszam, że użyję tak dosadnego określenia, ale to oznacza, że zdzieracie z nas więcej niż państwo w XXI wieku... Zresztą nieważne proszę się nie obruszać – uspokoił swego rozmówcę – w takim razie ile nam zostanie na życie, podstawowe potrzeby... pan rozumie?
Pan Wehikułu jak zwykle uprzejmie wszystko objaśnił:
- No tak obliczywszy w pośpiechu – rozpoczął nieco nieśmiało – to zostałoby Panu 2000 złotych, starych złotych, a panience tak z 500-600. Są to, trzeba przyznać znaczne pieniądze, ale zapewne, nie wątpię oczywiście w Pańskie zdolności gospodarowania funduszami, szybko je Państwo wydadzą, wszak ceny w 1935 roku, bo to właśnie w tym roku Państwo się znaleźli, są dość wysokie , a muszą Państwo przecież znaleźć lokum i tak dalej... Także ja radziłbym się Państwu rozglądać za jakąś ciepłą posadką, żebyście mogli jakkolwiek związać koniec z końcem...
Obydwaj „przybysze” nie widzieli żadnych przeciwwskazań, aby mogli zostać w wymarzonym przez nich świecie... Maria obawiająca się o możliwość znalezienia pracy spytała:
- To bardzo ciekawe, co Pan mówi i wierzymy, że wszystko się ułoży, jednakże mam pytanie...
- Zamieniam się w słuch, łaskawa Pani – odparł zaciekawiony Pan Wehikułu
- A więc tak – mówiła dalej Maria – z tego co wiem o okresie XX-lecia międzywojennego, to kobiety zarabiały wówczas znacznie mniej od mężczyzn, a zresztą było bardzo ciężko o posadę...
- Po pierwsze polecam zmienić czas przeszły na teraźniejszy – roześmiał się Pan Wehikułu – a poza tym niechże się Pani nie martwi, jakie ma Pani uzdolnienia?
Ciupkiewicz popatrzył rozmarzony popatrzył na Marię, przypomniawszy sobie jej wspaniały występ sprzed raptem kilku godzin, a ta z całą stanowczością tych słów odparła:
- Ja... - początkowo zawahała się, lecz potem poszło już „z górki” - dziwię się, że Pan tego nie wie, ale skoro tak się złożyło, to może Panu pomogę – jestem śpiewaczką, na razie początkującą, ale sądzę – popatrzyła uśmiechnięta na pana Ciupkiewicza – że mogłabym właśnie z tą profesją wiązać swą przyszłość, zwłaszcza w tak rozśpiewanych czasach jak te...
- Ach, tak... - odparł z ulgą Pan Wehikułu – także tą sprawę mamy załatwioną?
Ciupkiewicz nagle spojrzał na swego pomocnika z pewną nieufnością i spytał z wyraźnym wahaniem w głosie:
- Panie, ale my tutaj dopiero przybyliśmy, cóż mamy robić?
Pan Wehikułu patrząc pobłażliwie na zafrasowanego staruszka powiedział:
- Panie Ciupkiewicz... Jest Pan dorosłym mężczyzną, ma Pan u swego boku utalentowaną, piękną niewiastę. Wszyscy wokół mówią biegle w Pańskim języku, a chce Pan jeszcze wskazówek? Wierzę w Pańskie możliwości... Tymczasem muszę uciekać, praca mnie wzywa...
W ten sposób Pan Wehikułu w nie do końca kulturalny, acz w 100% skuteczny sposób uciął rozmowę z dociekliwymi „klientami”, korzystającymi, mimo woli, z jego usług. Pozostawieni zostali oni więc tak naprawdę na pastwę losu.
- Musimy się stąd ruszyć, mała – zaproponował Ciupkiewicz – co prawda znaleźliśmy się w niezbyt korzystnym dla nas położeniu, ale w II Rzeczypospolitej też żyli ludzie, także i my damy radę...
- Wiesz, nie jestem do końca przekonana, że to wszystko co widzę nie jest swego rodzaju kreacją, ułudą, czy wytworem wyobraźni... Może dolali nam czego do wódki? - odparła zaniepokojona Maria
- Ależ nie gadaj głupstw, miła... Chodźmy najpierw do baru, tam się zabawimy i na chwilę zapomnimy o czekających nas trudnościach – pocieszył towarzyszkę Ciupkiewicz, wierzący w to, iż niedługo znów znajdą się w XXI stuleciu...
Obydwoje więc zdecydowanym krokiem, z pokaźną ilością pieniędzy w kieszeniach, ruszyli „na podbój” II Rzeczypospolitej, mijając wytworne panie i idących u ich boku dżentelmenów ubierających się na wzór chociażby Freda Astaire'a, raz na jakiś czas mieli okazję zobaczyć przedsiębiorczych Żydów, jadących ze swymi towarami na Nowolipki... W końcu zamyślonych „podróżników z zaświatów”, w milczeniu przemierzających Nowy Świat w poszukiwaniu choćby najbardziej podłej restauracji, zaczepił mały, może 5 letni gazeciarz, zachęcający kilka razy wyższych od niego ludzi swym cieniutkim głosikiem:
- Ilustrowany Kurier Codzienny! Tylko 80 groszy, IKC!
Ciupkiewicz z życzliwością odniósł się do małego chłopca, wziął od niego dziennik, wręczył wygrzebaną z czeluści głębokiej kieszeni monetę i powiedział, gładząc młodego człowieka, uparcie biegającego przez ulicę Starego Miasta, po spoconej głowie:
- Dziękujemy bardzo, bywaj zdrów!
Wkrótce, przejrzawszy wszystkie stronice gazety, para wznowiła swój marsz, niczym wielbłądy mknąc ku wodopojowi... Nagle jest, w oddali mieni się neon „Koktajl-Bar”! W chwili, gdy Maria ujrzała ten błyszczący w mroku napis, złapała Ciupkiewicza za rękę i zakrzyknęła:
- To tam!
Obydwoje co tchu w płucach popędzili do obrotowego wejścia lokalu. Po przejściu progu dancingu od razu przywitały ich upojne dźwięki znakomitej orkiestry tanecznej, zapewne dyrygowanej przez maestra jazzowego... Wkrąg wprawne oko Ciupkiewicza zachwycały eleganckie fraki raz za razem pojawiające się w zasięgu jego wzroku, równie wielkie wrażenie na jego partnerce zrobiły przecudne stroje wytwornych dam, prawdopodobnie wywodzących się z niezwykle bogatych, wysoko sytuowanych rodzin magnackich... Gwar rozmów na tematy doprawdy wszelakie przerywał bulgot wlewanych do kieliszków alkoholi, który zachęcił Ciupkiewicza i jego partnerką do skorzystania z usług lokalu... Przysiedli więc przy jednym z cudem wypatrzonych stolików przykrytych pięknym obrusem. Wtem przybiegł do nich kelner i spytał:
- Cóż sobie wielmożni państwo życzą? Coś na ząbek czy może wódeczka, koniaczek?
Ciupkiewicz miał dziwne, właściwie niczym nie uzasadnione, acz wyraźne wrażenie, że skądś zna postać, która objawiła się mu i jego partnerce, również zadziwionej tym niespodziewanym spotkaniem, przed oczyma... Spytał więc, bardzo pospiesznie zresztą:
- Przepraszam Pana, że z początku pytam tak prywatnie... Ale zdaje się, że skądś Pana znam... Czy Pan aby nie jest jakąś znaną osobistością?
Kelner, wyprężywszy się, odpowiedział z dumą:
- Tu Józio Lulewicz, kręcenie filmów ze względu na kryzys zostało przerwane, a ja zmuszony do szukania pracy musiałem przybyłem aż do Warszawy... Tutaj pracuje także mój dobry przyjaciel Jurek Piątek – zmywa naczynia, czasem także można spotkać sławną przed laty pannę Mirę Stellę, która po dziś dzień jest tak samo wyniosła jak dawniej, gdy grała na scenie...
Zdziwiony Ciupkiewicz zapytał jeszcze:
- Czyli cała aktorska brać dziś bawi w kawiarniach?
Lulewicz odparł, wypatrując co chwila innych, proszących go gości:
- Tak jakby, mój drogi panie... Zamawia pan coś?
Maria, wyraźnie zniecierpliwiona przedłużającą się pogawędką pomogła swemu towarzyszowi
- Ach tak, dla Romka kolejka wódki, dla mnie również. Płacimy od razu.
Kelner znów zachowujący odpowiedni dystans między swymi gośćmi powiedział:
- Służę. Należy się 3,80.
Ciupkiewicz, wyjąwszy odpowiednią ilość monet, złożył je na ręce zabieganego kelnera i oczekiwał swego zamówienia, wsłuchany w dźwięk pięknie łkających skrzypiec... Maria, ochłonąwszy z początkowego szoku wynikającego z diametralnej zmiany otoczenia w którym się znalazła, wypaliła:
- Romek, my nie możemy tu dłużej zostać...
Zdumiony Ciupkiewicz, przyjąwszy od kelnera butelkę wódki, spytał:
- Dlaczego? Przecież dobrze się bawimy, siedzimy w miłej atmosferze dawnego baru, czegóż więcej ci trzeba?
- Niby tak, ale ja mam swoje życie we współczesnym świecie, nie mogę przestać występować w „Amatorskiej”, zresztą mam rodzinę w Warszawie, mieszkanie... No i chyba dla Ciebie też te „przenosiny” nie są zbyt korzystne, nieprawdaż...? - westchnęła Maria
Ciupkiewicz, czując, iż znalazł swe miejsce na Ziemi, a ściślej rzecz ujmując w dziejach cywilizacji ludzkiej, odparł:
- Moja droga, przecież tutaj też masz szansę na sukces, możesz występować, teraz jest szczególny popyt na pieśniarki obdarzone tak cudnym głosem jak Ty... A o mnie się nie martw, poradzę sobie, mnie tu jest dobrze.
Maria, przemyślawszy całą sprawę, ogarnęła ją całym swym umysłem i powiedziała:
- Dobrze, zostanę tu na próbę przez następny dzień, ale później spróbuję się stąd wydostać...
Zaskoczony Ciupkiewicz, odrzekł niedbale:
- W porządku. Oby wszystko Ci się ułożyło... Ale gdzie Ty idziesz?
- Do kierownika tego zakładu, może przyda im się taka dziewczyna jak ja? Pokaże im na co mnie stać, a nuż zostanę gwiazdą? - poinformowała partnera i spiesznym krokiem poszła w stronę kapelmistrza przygrywającej gościom orkiestry, aby spytać o miejsce, gdzie mogłaby załatwić ewentualną możliwość występów, a kto wie, może nawet podpisać kontrakt z kierownikiem tegoż lokalu...?
Ciupkiewicz ciekaw, jak poradzi sobie jego młodsza koleżanka, dopił do końca półlitrową butelkę wódki i oczekiwał na dalszy rozwój wypadków.
Nie minął kwadrans, jak z sieni ciemnego korytarza biegnącego wprost na wielką, obrotową scenę dancingu, popędziła zapowiedziana w samych superlatywach przez konferansjera... Maria, występująca pod zupełnie innym pseudonimem niż jeszcze kilka godzin wcześniej (choć czas w tym wypadku jest pojęciem całkowicie względnym) – dała się poznać roztańczonym, wsłuchanym w jej anielski śpiew, parom jako Greta Norris, chcąc w ten sposób przypodobać się części publiczności, wpatrzonej niczym w obraz w zagranicznych artystów. Odśpiewała ze zwykłą dla siebie gracją kilka tang, które znała jeszcze ze „współczesnej” Warszawy, zatańczyła walca ze specjalnie „oddelegowanym” tancerzem, a na koniec, wywołując podziw zwłaszcza wśród żonatych, kręcących gęstymi wąsiskami na jej widok, mężczyzn, odsłoniła swe długie, kuszące niemal śnieżną bielą nogi i zaczęła niczym girlsa fikać po parkiecie w takt dawno odstawionych już w kąt, acz nadal często przypominanych amerykańskich rag time'ów.
Sala zadrżała, najpierw pod wpływem mocnego, acz subtelnego, głosu Marii vel Norrisówny, a następnie poruszona aż do fundamentów przez ogrom braw i pochwalnych okrzyków, unoszących się wprost ponad stolikami i parkietem...
Zaraz po odniesieniu tego niezwykłego sukcesu zmęczona, do cna przemoknięta, acz promieniejąca wprost szczęściem Maria zakrzyknęła:
- Było cudnie, publika mnie kocha! Podpisałam dziś kontrakt, płacą 200 zł za każdy miesiąc występów, zostaję tutaj!
Rozradowany, szczerze wzruszony i dogłębnie poruszony występem Marii odparł:
- Jesteś genialna, nie dziwię się, ze Cię zaangażowali... Szukaj mnie pod nazwiskiem Ciupkiewicz, jeżeli chcesz oczywiście... Szukam jakiegoś noclegu, może uda mi się jeszcze dziś zamówić jakiś pokój w hotelu...
- W porządku, a jutro spotykamy się znów tutaj? - odpowiedziała wciąż jeszcze promieniejąca radością Maria
- Wiesz, moja miła... wątpię... Jestem Tobie kulą u nogi, lepiej, abyś rozwinęła skrzydła beze mnie... Lepiej będzie jak każde z nas pójdzie w tym świecie lat trzydziestych swoją, oddzielną drogą... - powiedział, uśmiechając się na końcu do małej ślicznotki Ciupkiewicz i wyszedł z lokalu, pozostawiając w nim Marię, wciąż robiącą furorę wśród gości, urzekającą ich swym nieprzeciętnym talentem. Już niedługo stała się, pod pseudonimem Gina Norrisówna jedną z najsłynniejszych polskich artystek kabaretowych i ani myślała o powrocie do lat 2000.
Tymczasem Ciupkiewicz, odnalazłszy nocleg w jednym z przedmiejskich hoteli, przespał pierwszą noc swego pobytu w międzywojennej Polsce, znów w samotności. Mimo wszystko miał jeszcze nadzieję na to, że zdoła sobie ułożyć życie w tej nowej, nieznanej mu rzeczywistości.
Nastał już nowy dzień, dzień najtrudniejszy dla „przybysza”, jakim niewątpliwie był Ciupkiewicz – musiał znaleźć pracę oraz mieszkanie, co stanowiło dla niego najważniejsze wyzwanie najbliższych kilkunastu godzin.
Tak więc Ciupkiewicz pospiesznie opuścił pokój hotelowy, a swój krok skierował do pobliskiego Biura Pośrednictwa Pracy, przed którym ustawiły się niebywałej długości kolejki. Dopiero po trzech godzinach paradoksalnie straszliwie wyczerpującego, zwłaszcza psychikę, oczekiwania w promieniach gorejącego, lipcowego słońca, zdołał dostać się do okienka. Za nim, ku autentycznemu zdziwieniu Ciupkiewicza siedziała rozpoznana od razu przez petenta sama Joasia Wiśniewska, która spytała ponaglającym głosem:
- Pan szuka pracy?
- A tak... - powiedział nieco speszony, widząc bohaterkę swych ulubionych filmów.
- Jakie ma Pan kwalifikacje? – kontynuowała Wiśniewska.
- Wie Pani, ja pracowałem w banku, ale przez – tutaj Ciupkiewicz na chwilę przerwał – zmiany kadrowe wyrzucili mnie na bruk...
- A papiery? – spytała Joasia, zdejmując na chwilę okulary.
- Proszę Pani, aktualnie nie mam... - powiedział Ciupkiewicz, który wszelkie dokumenty zostawił przecież w Warszawie XXI wieku - Może znalazła by się jakaś robota przy zamiataniu ulic lub coś w ten deseń?
Wiśniewska przez dłuższą chwilę przeglądała stosy papierów o nieznanej poczciwemu dżentelmenowi treści... Po minucie spojrzała Ciupkiewiczowi w oczy i westchnęła:
- Ja też kiedyś pracowałam gdzie indziej, lecz też przy biurku, ale widzi Pan, kryzys, więc trzeba robić gdzie indziej... - po wypowiedzeniu tych słów zamyśliła się przez kilka sekund i rzekła – Niestety nic nie ma, proszę przyjść później. Żegnam.
Ciupkiewicz nałożył melonik – swój nieodłączny atrybut - i ze spuszczoną głową wyszedł z budynku... Przy wyjściu niespodziewanie zaskoczył go pewien podejrzanie wyglądający człowiek, noszący znoszone palto, beret, nie odznaczający się zbytnio inteligencją... Wkrótce dołączyło doń trzech jego kompanów i ze złością w oczach wrzasnęło:
- Dawaj forsę, panoczku!
Staruszek, nie namyślając się długo, zaczął uciekać co sił w nogach... Szybko został jednak dogoniony przez rzezimieszków i ogołocony ze wszelkich kosztowności... Pozostał więc bez pieniędzy, a co najważniejsze także bez dachu nad głową... Nagle, w przeciągu kilku minut, legł w gruzach tworzący się przez szereg lat w jego umyśle mit o cudownej, rajskiej wręcz II RP.
Ciupkiewicz, nie mający już sił, aby dalej żyć w świecie w którym czuje się zwyczajnie niekomfortowo, zakrzyknął, nie licząc z początku na żadną łaskę:
- Panie Wehikułu, zabierz mnie stąd!
Lecz, ku zaskoczeniu poczciwego mężczyzny, nagle, jak gdyby z zaświatów, koło niego pojawiła się istota, z którą miał do czynienia niespełna dzień wcześniej. Pan Wehikułu poczekał wpierw, aż ucichnie gwar uliczny, a po kilku minutach spytał wystraszonego Ciupkiewicza:
- Kochany Panie, nie może Pan mnie tak ciągle wzywać, mam zajęcie... Prędko, czego Panu trzeba?
Ciupkiewicz w krótkich słowach odpowiedział na pytanie Pana Wehikułu:
- Do domu! Zabierz mnie Pan stąd. Nie mam nic, nie można tu znaleźć pracy...
- No tak, z tym tu niełatwo... Już się robi, odstawiam Pana tam, skąd Pan przyszedł, tylko mam do Pana jeszcze dwie sprawy – zawiesił głos Pan Wehikułu
- Słucham, tylko prędko! – powiedział zniecierpliwiony Ciupkiewicz
- Rozumiem doskonale Pański pośpiech – odparł również nie mający czasu na luźne pogawędki Pan Wehikułu – gdzie się podziała ta dama z którą Pan wcześniej był? A poza tym chciałbym wiedzieć gdzie chciałby Pan zostać przeniesiony tym razem...?
- A, Marysia – odparł zaskoczony Ciupkiewicz – robi karierę jako piosenkarka, niedługo będzie tu sławna... Mniejsza zresztą o nią... Mnie może Pan odstawić, jak Pan sam to ujął, do mojego domu, wie Pan gdzie to jest?
- Ależ naturalnie, Bracka 9 w Lesznie? - spytał Pan Wehikułu
- Tak, widzę, że Pan jest wszechwiedzący! - roześmiał się Ciupkiewicz
- No, powiedzmy... Jak Pan chce, mogę dać Panu jeszcze minutę na napatrzenie się na ruch i gwar w przedwojennej stolicy. Ta okazja może się już nigdy nie powtórzyć – zaproponował Pan Wehikułu
- Faktycznie, to dobra myśl... Nikt nie wie, ile człowiekowi życia zostało... - zamyślił się Ciupkiewicz
Następna minuta upłynęła wpatrzonemu w dal mężczyźnie na przeżywaniu tego wszystkiego, czego doświadczył w trakcie owej osobliwej „wycieczki” – czuł przez te nieco ponad 60 sekund wszystko, począwszy od radości wynikającej z faktu, iż trafił do krainy swych marzeń, a także przytłaczającą bezradność i żal z powodu tego, że dla własnego dobra musi wrócić do być może bardziej komfortowego, ale nie stojącego z pewnością na wyższym poziomie kulturalnym, świata XXI wieku.
Nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, Ciupkiewicz znalazł się w salonie swego tak dawno niewidzianego salonu… Rozejrzał się po wszystkich kątach swojego mieszkania – wszystko stało dokładnie tak jak wcześniej, żadnych zmian, żadnych przemian… Tylko głowa jakby cięższa, znacznie bardziej obolała niż zazwyczaj…
Po kilku minutach owocnych, acz niejednokrotnie bolesnych przemyśleń, poczciwy staruszek usłyszał dzwonek u drzwi. Poderwał się więc ze swego wygodnego miejsca, z którego miał wyśniony wręcz widok na rozległe, rozpościerające się na ziemi niczym perski dywan, pola uprawne i otworzył wrota swego, jak sam często mawiał, „pałacu z dala od tłumów”. Ujrzał za nimi zaniepokojonego o los swego przyjaciela starego kompana, Marcinkiewicza. Rozejrzał się on niepewnie po przylegającym do wejścia pomieszczeniu gościnnym, po czym stąpając niepewnym krokiem po podłodze, jak gdyby pierwszy raz gościł w mieszkaniu Ciupkiewicza, powiedział:
- Mój drogi, nie podejrzewałem Cię nigdy o taką przemianę…
Ciupkiewicz, wyraźnie zbity z tropu odpowiedział:
- Co masz na myśli… Szukaliście mnie?
Marcinkiewicz, uśmiechnąwszy się dosyć niewyraźnie odpowiedział:
- Myśmy Ciebie szukali? Ty głupcze – zaśmiał się – myśmy Cię odwieźli do Twego legowiska gdyś się upił z tą dziewczyną… Ależ była afera… Nie mogłeś poczekać z piciem, aż przyjdę…?
Jego rozmówca, niebywale rozbawiony powiedział:
- Dzięki Ci! A więc to tak! Bo wiesz, miałem dziwny, a jednocześnie straszny sen…
- Nawet nie mów – przerwał mu przyjaciel – sny są różne, bywają nawet takie, które zdają się prawdą, straszną i nierealną, ale szybko mijają i znów powracamy do wciąż tej samej rzeczywistości, także nie rozwódź się mój miły nad swymi rojeniami sennymi i wróć do żywych, w końcu dziś niedziela… Może spacer, Władziu?
- A wiesz, że z przyjemnością. Byle z dala od wódki i całego tego świństwa – powiedział stanowczo
- Tylko dziś tak mówisz, a co będzie za tydzień… - zaśmiał się Marcinkiewicz
Zaraz potem obydwaj przyjaciele opuścili ciepłe domowe pielesze, zamieniając je na równie gorące przydomowe ogrody, spowite blaskiem lipcowego słońca… Wnet dotarli do ogrodu różanego
- Ach, Wy róże… To od Was się wszystko zaczęło – westchnął pod nosem Ciupkiewicz.
Dalszą część upojnego, długiego spaceru, obydwaj mężczyźni spędzili na wielu dyskusjach o tematyce wszelakiej… Wzbraniali się jednak od rozmów o zabawach, wszak Ciupkiewicz wreszcie zrozumiał, że pić naprawdę trzeba umieć…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by Elmo