Sen
Nastał słoneczny,
lipcowy poranek. Słońce, powoli wyłaniające się zza płynących
po tafli niebios obłoków, swymi niecierpliwymi promieniami
wyrywające każdego, kto jeszcze pozostaje w błogich objęciach
Morfeusza, zbudziło ospałego, przecierającego wciąż zmęczone
ślepia, pana Ciupkiewicza. Był to człowiek nadzwyczaj ociężały,
jednakże niekoniecznie zdrowa sylwetka nie przeszkadzała mu w
wykonywaniu szalenie wyczerpującej i odpowiedzialnej pracy - ludzie
mający kontakt z tą raczej pospolitą osobistością znali go jako
kierownika warszawskiego oddziału dobrze prosperującego banku.
Ciupkiewicz, będący z natury osobą raczej sentymentalną, niźli
dokładną i skupioną wyłącznie na doczesnych frasunkach, wciąż
zaprzątał sobie i tak niezwykle obciążoną głowę, zupełnie
odmienną pasją, o którą sam siebie by nawet jeszcze kilka lat
wcześniej nie podejrzewał - ubóstwiał nad życie wszystkie
zagadnienia związane z historią dwudziestolecia międzywojennego.
Najlepiej, po długim dniu, według niego, katorżniczej pracy
(zdecydował się na przyjęcie tak męczącej jego zszarganą
kłopotami (przeważnie nie swoimi) duszę, posady tylko i wyłącznie
ze względu na wysokie zarobki, pozwalające mu na prowadzenie
dostatniej i wystawnej egzystencji o której mógłby jeno śnić,
gdyby zawodowo spełniał swe wartościowe, acz doprawdy słabo
płatne przez pracodawców zainteresowania), czuł się, gdy
rozsiadał się w miękkim, bujanym fotelu z którego mógł
podziwiać rozpościerające się przed nim bezkresne pola i lasy, a
jego zszargane nerwy, prócz otaczającej go, wręcz dziewiczej
natury i kubka gorącej, zielonej herbaty, koiły dobiegające z tuby
starego patefonu dawne przeboje, miód na jego spokojne, lecz często
nie wytrzymujące codziennego, nierzadko szaleńczego pędu, serce.
Po kilkukrotnym
przeciągnięciu się nieopodal wygodnego, sypialnianego łoża,
Ciupkiewicz nie dowierzający, iż nastał już wymarzony, oczekiwany
przezeń bez mała od kilku pracowniczych dób, weekend, starannie
wyszorował swe niekompletne już (z różnych, nie wartych tutaj
wspominania względów) uzębienie, po czym, całkiem już odziany i
gotowy do dalszego (co prawda nie wymagającego zbytnich pokładów
energii, ale wielkiej pomysłowości, którą poczciwy mister się
przecież odznaczał) działania, przygotował sobie skromne
śniadanie i przysiadł na swym ulubionym fotelu, postawionym w
obszernym niby hangar dla aeroplanów, salonie, aby podumać nad
możliwymi zajęciami, których mógłby się podjąć w ten
niezobowiązujący do wszelkiej ambitniejszej aktywności czas...
Wreszcie, po długich
rozmyślaniach w których z pewnością pomógł rój promieni
słonecznych cierpliwie ogrzewających zafrasowaną, acz przepełnioną
nadzieją, krępawą sylwetkę Ciupkiewicza, spod gęstych, siwych
wąsisk starszego pana, które można by porównać chyba wyłącznie
z zarostem znienawidzonego przez zadeklarowanego przeciwnika
wszelkich przejawów zbrodniczego, zgodnie z jego poglądami,
socjalizmu, towarzysza Stalina, wydobył się triumfalny okrzyk, w
połączeniu z jego mocnym, niemal operowym głosem (ćwiczonym
przezeń od kilkunastu lat w zaciszu domowego schroniska, w którym
namiętnie wtórował śpiewającym z szelakowych krążków
lirycznym tenorom, w których ustach każde, choćby najbłahsze
wyznanie, nabierało znamion najwspanialszej, ponadczasowej poezji.
Szło mu to tak dobrze, że mógłby na scenie literackiego teatru,
czy kolorowej, "wystrzałowej" rewii zawstydzić nawet
zawodowych artystów z dawnej epoki) brzmiał jak okrzyk potężnego,
palącego się wprost do walki wodza, kierującego swą armię na
rzeź - Mam!
Po wybrzmieniu tych
pozostających jeszcze przez dłuższą chwilę w czterech ścianach
pokoju, słów, Pan Ciupkiewicz gwałtownie poderwał się z miejsca,
kaczym krokiem, dysząc rytmicznie, podreptał do stolika na którym
od kilkudziesięciu lat niezmiennie stał czarny, bakelitowy telefon
z rzadko już dziś spotykaną tarczą (trzeba w tym miejscu
podkreślić, że pan Ciupkiewicz zdecydowanie nie był za pan brat z
osiągnięciami dzisiejszej cywilizacji, z racji na jego, delikatnie
rzecz ujmując, staroświeckie, nieprzystające do lansowanych przez
różnorakie media nowoczesnych mód i sposobów patrzenia i
odbierania rzeczywistości, przekonań, a zwłaszcza zadziwiającej
wielu jego przyjaciół niechęci do nieprzewidzianych wcześniej,
gwałtownych zmian, mogących się odbić na poziomie jego
ustabilizowanego od wielu lat trwania na ziemskim padole łez), na
której niespiesznie wykręcał numer do swego kompana z ławy
szkolnej, lubującego dobrą zabawę, mocny alkohol i piękne
kobiety, Marcinkiewicza, z którym, jakkolwiek to zabrzmi, szedł
przez całe swe dorosłe życie - obydwaj panowie znali siebie od
podszewki, jeden na drugiego mógł zawsze liczyć, bez względu na
zmienną koniunkturę czy nastroje społeczne - obydwaj zawsze
wiernie stali na szańcu swej przyjaźni, co i rusz utwierdzając się
nawzajem w przekonaniu, iż doprawdy są dla siebie stworzeni -
nierzadko towarzyszyli sobie podczas suto zakrapianych domówek, czy
posiadówek, a po upojnej zabawie, ledwo trzymając się na
załamujących się pod ciężarem powstającego z popiołów,
wschodzącego dnia, podtrzymywali się nawzajem, aby, nie bacząc na
opłakany stan ich cierpiących organizmów, pozostając w ścisłych
objęciach dotrzeć do swych gniazd, gdzie wreszcie mogli zaznać
ukojenia, uciekając od gwaru rozwrzeszczanego mimo wczesnej pory
miasta... Ciupkiewicz miał w takich sytuacjach o tyle lepiej, że
przyjechawszy, najczęściej złotym powozem, którym z lubością
się poruszał po labiryntach ulic stołecznej metropolii ku
niejednokrotnie zabawnemu zdziwieniu drepczącej po betonowych
chodnikach gawiedzi, osobliwie kontrastując z nowoczesnym,
europejskim miastem wypełnionym malutkimi, ryczącymi automoblilami,
do swej luksusowej, podmiejskiej posiadłości, na jego przyjazd nie
czekał nikt - żona Ciupkiewicza, nie mogąc znieść jego
nieprzemijających z wiekiem ekstrawaganckich wybryków i
niedzisiejszego podejścia do rzeczywistości, przed kilkunastoma
laty opuściła Ciupkiewicza, a on, łatwo godząc się z wyzwaniami
codziennego życia, nie robiąc żadnych wyrzutów swej
niegdysiejszej damie serca, pozwolił jej odejść... Jak sam
niejednokrotnie żartuje, od tej pory ma znacznie więcej czasu i
energii na taniec, wszak wie, że może wrócić do domu kiedy mu się
żywnie podoba...
Wreszcie Ciupkiewicz
skończył rozmyślać nad minionymi już zdarzeniami i uzyskawszy
połączenie przyłożył słuchawkę do rozgrzanego ucha i począł
radosnym głosem przemawiać do mikrofonu:
- Halo... - powiedział
z uśmiechem Ciupkiewicz - To ty, Władek?
- Ach, tak... -
odpowiedział nieco zaskoczony nagłym telefonem Marcinkiewicz - Jak
siemasz, Romek?
- Dobrze, zwłaszcza
dziś, przecież już weekend za pasem, słonko pięknie świeci... -
odparł z dużą dozą tajemniczości w ściszonym głosie
Ciupkiewicz - może byśmy...
- Co, znów chcesz się
zabawić? - roześmiał się jego kompan - przecież to ja zawsze
inicjowałem nasze wypady, a teraz ty, stary byku?
- Wiesz... jak człowiek
siedzi sam, choćby był w najprzytulniejszym legowisku, czuje jakąś
nieopisaną pustkę wokół siebie, wie, że musi coś ze sobą
zrobić - począł tłumaczyć Ciupkiewicz - tak więc dzwonię, w
końcu nie mam nikogo prócz ciebie, z kim mógłbym "pójść w
tango"
- Nie no, doskonale Cię
rozumiem, nie musisz tłumaczyć - odpowiedział z lekkim uśmiechem,
wyczuwalnym w tembrze jego głosu Marcinkiewicz - ja bardzo chętnie,
nawet żonka dziś mi pozwoliła... To co, do Amatorskiej na Nowym
Świecie? Tam gdzie zwykle?
- Naturalnie, a masz
forsę? - spytał Ciupkiewicz
- Jak mi pożyczysz to
naturalnie! - odparł Marcinkiewicz
- Mój drogi, bez
wygłupów... Wiesz, że ja zawsze pomagam przyjaciołom, ale ty mi,
Władziu, jesteś dłużny już 500 złotych od miesiąca i nie widzę
perspektyw, abyś ten dług uregulował... - powiedział wyraźnie
zatroskany o stan swego portfela Ciupkiewicz
- No wiesz... To
jeszcze się przekonamy... - odpowiedział wciąż rozbawiony,
rozochocony propozycją swego przyjaciela Marcinkiewicz - To o 19
przy Amatorskiej? Ależ będzie zabawa, bracie! Jak za dawnych
czasów!
- Naturalnie... A co do
forsy, to nie bierz tego do końca na serio... Przyjdę, do
zobaczenia! - wykrzyknął na pożegnanie równie rozweselony co jego
przyjaciel Ciupkiewicz, po czym z trzaskiem odłożył słuchawkę
aparatu...
- Muszę się zbierać
- mruknął sam do siebie Ciupkiewicz. Wiedział przecież, że jeśli
ma wyruszyć zaprzęganym powozem do Warszawy z miejscowości
oddalonej o kilka godzin drogi od stolicy, to musi zacząć
przygotowania do owej podróży z pewnym wyprzedzeniem.
Tak więc, poczciwy
elegant, z nieschodzącym mu z wysuszonych ust uśmiechem, zaczął
przygotowywać się do wyjazdu - po zjedzeniu obfitego obiadu, ubrał
się w nieodłączny element jego jak zawsze nienagannego,
wzorowanego na ubiorze dawnych modnisiów, stroju - długie,
sięgające niemal do kolan palto, idealnie komponujące się z
czarnym niczym węgiel melonikiem, wytworną kamizelką, przecudnie
zdobionym krawatem - i zabrawszy ze sobą większą, nieobliczoną
przez samego ich posiadacza, sumę pieniędzy wyruszył chwiejnym,
acz zdecydowanym krokiem, charakterystycznym dla tego podstarzałego,
acz wciąż odznaczającego się niespożytymi siłami, człowieka,
wyruszył na rozległe, otoczone ogrodem w którym ku słońcu pięły
się czerwone niczym rubin róże, jego najulubieńsze kwiaty,
aby wsiąść na powóz i wyruszyć w, jak sam podśpiewywał
wsiadając do swego wehikułu, "niezmierzoną dal", cytując
zarazem słowa dawno zapomnianej, przedwojennej piosenki...
Powóz, przecinając
wstęgi uparcie dującego wiatru, gnał co sił poprzez leśne
dróżki, konie zaprzęgnięte do ciężkiego wozu ledwo ciągnęły
ów, niewymownie ciężki pojazd, zapewne marząc już o krańcu
zaplanowanej przez Ciupkiewicza drogi... Sam właściciel wytwornego,
pomalowanego na gustowny, złocisty kolor, powozu przez większą
część jazdy przypatrywał się mijanym krajobrazom, jego uwagę w
szczególności przykuwały rozległe pola uprawne, tworzące wraz z
urokliwymi, białymi domkami krajobraz polskiej, tradycyjnej wsi,
która przez szereg lat nie straciła nic ze swego uroku i
specyficznego klimatu...
Wreszcie wóz bajecznie
bogatego Ciupkiewicza przystanął... Droga minęła mu znacznie
szybciej, niż uprzednio przypuszczał - wbrew temu, co zakładał
przed wyruszeniem w trasę dotarł na miejsce jeszcze, gdy gorejące
słońce lśniło w zenicie, wobec czego miał do dyspozycji niemały
fragment szczęśliwego jak do tej pory dlań dnia, który mógł
wykorzystać na zwiedzanie najbardziej atrakcyjnych dla przeciętnego,
spragnionego wrażeń turysty, zakątków prastarego grodu książąt
Mazowieckich, dziś będącego jedną z największych metropolii tej
części starego kontynentu, rozsławiającą Polskę na całym
świecie. Ciupkiewicz jednak, człowiek raptowny, a wówczas również
spragniony zabawy i rozrywki, bez zastanowienia otworzył ciężkie
drzwi swej ukochanej kawiarni i przestąpił próg "Amatorskiej".
Sam mówił, iż chodzi tam przede wszystkim ze względu na nazwę.
Bawi go ona, gdyż za każdym razem kojarzy mu się z amatorami
spożywania wysokoskokowych trunków...
Pozostawiwszy w oddali
te w gruncie rzeczy błahe rozmyślania, Ciupkiewicz z trudem
dostosowujący ciężar swego ciała do nowej, siedzącej pozycji,
zajął miejsce przy jednym z wolnych stolików, rozejrzał się po w
jego opinii przepięknym wnętrzu kawiarni, na które składał się
przede wszystkim wielki, drewniany barek z trunkami sprowadzanymi z
najodleglejszych zakątków globu, tworzące niesamowity, dawny
klimat, malowanie wysokich, różnobarwnych ścian na których
wisiały fotosy z filmów dziś uznawanych za archiwalne (np. ze
skandalizujących „Dziejów grzechu” z 1933 roku,
roztańczonego, jak głosi zresztą sam tytuł, musicalu „Pani
minister tańczy” nakręconego cztery lata później, czy
szampańskiej komedii „Jego ekscelencja subiekt” po raz
pierwszy pokazywanej również w 1933 roku), a całokształtu
dopełniała orkiestra, grająca w wolne dni dla gości lokalu
najpiękniejsze zarówno nowe, jak i znacznie starsze, w dużej
mierze zapomniane, aczkolwiek szalenie lubiane przez stałych
bywalców kawiarni, utwory...
Ciupkiewicz, jak wiemy
bezgraniczny wielbiciel, przedwojennych przebojów, rzucając w
kierunku zespołu muzycznego zwinięty plik banknotów, zakrzyknął,
jak gdyby nie znajdował się w eleganckim lokalu, a na podmiejskiej
zabawie u Feli i Waldka: "Orkiestra, grać posuwiste tango!
Proszę "Czerwoną różę"!"
W szeregach jazzbandu
zapanowała konsternacja. Nikt przecież nie posiadał nut do tego
znanego przed laty, operetkowego utworu! Z opresji wyratował ich
jednak sam Ciupkiewicz, trzymający za pazuchą wydrukowane jakiś
czas wcześniej nuty do tego i wielu innych utworów, który zapewnił
sobie zarazem przyjemny akompaniament na czekający go, długi czas
oczekiwania na przyjaciela...
Zadowolony z siebie
Ciupkiewicz nagle przywołał do siebie wytwornego, przemierzającego
przestrzenie kawiarni z jak gdyby przyklejonym do ust uśmiechem,
kelnera, któremu powiedział:
- Proszę dwie kolejki
wódki, do tego jakaś zakąska... Macie śledzika?
- Ależ naturalnie, dla
szanownego pana... Pan, jako stały klient zawsze ma u nas to, czego
sobie życzy - odparł jak zawsze uprzejmy "pan starszy" -
tak więc notuję - porcja śledzia raz, dwa razy kolejka
"Wyborowej"... Zaraz przynoszę.
- Bardzo dziękuję -
odparł równie zadowolony co obsługujący go mężczyzna
Ciupkiewicz i rozsiadł się na krześle, jak gdyby spoczywał na
swym wygodnym tapczanie z kubkiem kawy, towarzyszącym mu w jego
popołudniowym spoczynku...
Nim kelner zrealizował
zamówienie w gwarnym lokalu zabrzmiał przedziwny, cudowny głos...
Orkiestra nagle przycichła a z mroku, nieopodal odzianych w
wyprasowane smokingi muzyków, wyłoniła się podobna do rajskiego
anioła niewiasta - długonoga, poruszająca się z wdziękiem
wytwornego kota, jak gdyby unosząc się nad tłumem wpatrzonym w jej
niemal boskie oblicze, śpiewaczka, ubrana w błyszczącą w blasku
oświetlających jej sylwetkę reflektorów białą, delikatnie
ciągnącą się po wyfroterowanym parkiecie, suknię przez którą
dyskretnie prześwitywało jej nagie, upragnione przez rój
znajdujących się na sali przystojnych mężczyzn, ciało (ach, ten
kult ciała)... Lecz to nie krągłości tajemniczej damy
uwiodły salę, lecz jej głos, wibrujący poprzez przestrzeń
lokalu, dławiący wszelki gwar i śmiech, którego nadzwyczaj
rozległą skalę, niesamowitą moc, a jednocześnie godną podziwu
subtelność, można porównać jeno z największymi tuzami
przedwojennego kabaretu i operetki, na myśl każdemu odbiorcy tego
ułudnego spektaklu przychodziły wówczas znane wyłącznie z
czarno-białych, darzonych sentymentem przez miłośników dawnej X
muzy, taśm filmowych, występy specjalizującej się w genialnych
wykonaniach arii operetkowych Toli Mankiewiczówny, czy przejmujące
interpretacje z dzisiejszej perspektywy nieco ckliwych, ale jakże
pięknych i melodyjnych, pieśni z repertuaru Zofii Terne, czy jej
znacznie popularniejszej, zwłaszcza po wojnie, koleżanki Miry
Zimińskiej... Te same rozważania przez dłuższą chwilę
dźwięczały w głowie rozmarzonego Ciupkiewicza, który zachwycony
występem wspaniałej artystki, z werwą wykonującej jego ulubione,
dawne przeboje, nie zauważył nawet prężącego się przed nim
kelnera, nieśmiało dotykającego ramienia nieobecnego w otaczającym
go świecie gościa... Chwilę potem Ciupkiewicz jednak, co prawda z
wielkim trudem, powrócił do "uniwersum żywych" i,
otrząsnąwszy się po tym błogim szoku, podczas którego zdawało
mu się, że przysypia właśnie w bujanym fotelu, słuchawszy
dawnych, szelakowych płyt, spojrzał swymi roześmianymi pod wpływem
chwili oczyma i przeprosiwszy kelnera odebrał z jego rąk
kilkanaście kieliszków przeźroczystego "napoju dla dorosłych"
obok których stał tradycyjny, umiłowany przez koneserów mocnych
trunków śledź, czekający tylko aż trafi do nasączonego
"Wyborową" przełyku pana Ciupkiewicza...
Samemu zainteresowanemu
jednak nie było w głowie bezrefleksyjne przechylanie kolejnych
kieliszków wódki - wypił tylko jeden, błyszczący przed jego
szczęśliwymi oczyma kieliszek "na odwagę", po czym,
uświadomiwszy sobie, że właściwie nic go w lokalu nie trzyma
(wszak była dopiero godzina 15, także miał jeszcze przeszło trzy
godziny, które mógł spędzić bez przyjaciela), pobiegł do
znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy, kwiaciarni, firmowanej
swojską nazwą "U Irenki" wywołującej nieopanowany
śmiech na twarzy i tak wręcz latającego a nie stąpającego po
ziemi Ciupkiewicza, który wbiegłszy zdyszany do lokalu, otoczony
zapachem wonnych kwiatów, bez zastanowienia wykrztusił, z
trudnością tłumiąc nagły, nieopanowany przezeń atak kaszlu
- Proszę największy
kosz róż jaki państwo mają, tylko prędko! Z ceną się
nie liczę, zapłacę tyle ile trzeba...
- Zaraz przynoszę -
odparła z wyuczonym, prawdopodobnie na cyklu niezliczonych kursów
handlowych uśmiechem i uprzejmością, starsza sprzedawczyni, po
czym skierowała swój krok do sąsiedniego pomieszczenia z którego,
narażając na szwank zdrowie swego kręgosłupa, przytargała
zachwycający kosz najpiękniejszych, według Ciupkiewicza, kwiatów.
- Proszę pana bardzo.
Należą się 32 złote - odparła sprzedawczyni, patrząca z
politowaniem na zdyszanego seniora.
- Bardzo proszę -
Ciupkiewicz w tym momencie wyłożył na ladę dokładnie odliczoną
sumę pieniędzy, po czym, nie dbając o ciężar trzymanego pakunku
ani o to, iż dawno minęły jego młodzieńcze lata, popędził
niczym pełen wigoru junak ku drzwi lokalu, po czym biegnąc slalomem
poprzez drżące w posadach stoliki, mijając co i rusz na wpół
rozbawionych i zdziwionych klientów, dotarł na podnóże sceny, pod
którym stał wpatrzony w swój nowy obiekt fascynacji aż do końca
jej występu, podczas którego ze sceny wybrzmiały, oczywiście w
genialnym wykonaniu czarującej "nieznajomej", zarówno
posuwiste tanga i walce, jak i pełne wdzięku foxtroty,
przypominające sentymentalnemu, już podrygującemu w takt jego
ukochanych melodii, Ciupkiewiczowi, okres odległej młodości,
przetańczonej w rytm jazzujących, utworów rodem z barwnej krainy
mitycznego międzywojnia... Wkrótce artystka, nagrodzona gromkimi
oklaskami ze strony rozkołysanej przez młodziutką, ukazującej
wciąż w błogim uśmiechu swe perliste zęby, publiczności dla
której owe doświadczenie z pewnością nie było czymś powszednim,
zeszła z pola jej największego w dotychczasowym życiu, acz na
pewno nie ostatniego sukcesu i po zstąpnięciu na parkiet lokalu
ujrzała po raz pierwszy wzruszonego do granic możliwości
Ciupkiewicza, który, wypiwszy jeszcze jeden kieliszek mocnej wódki,
podszedł nieśmiało do wręcz posągowego obiektu swych westchnień,
po czym, ku zaskoczeniu obserwującej całe, dość osobliwe
wydarzenie, gawiedzi złożył u jej okrytych eleganckimi
pantofelkami stóp wylewające się wręcz z wiklinowego kosza róże
i tłumiąc drgające w nim od dłuższego czasu emocje rozpoczął
swą nieco żałośnie brzmiącą, acz płynącą prosto z głębi
wrażliwego serca mowę
- Droga pani - zaczął
nieco niepewnie, lecz "im dalej w las" tym szło mu nieco
łatwiej - Pani niezrównane interpretacje dawnych przebojów,
których oryginalne, grające wciąż w mej pamięci wykonania, nie
są w stanie się równać z Pani przecudnym występem, wywołały u
mnie i zapewne nie tylko u mnie, niesłychaną burzę emocji, które
w tej chwili niechaj eksplodują i wyrażą wszystko to, co teraz
czuję - była pani doprawdy niezwykła, nasz aniele! Gdybym mógł
okrzyknąłbym Cię Królową Przedmieścia! - zakończył
okrzykiem swoje płomienne podziękowania już zakochany jak naiwny
młodzik Ciupkiewicz
Adresatka tychże
gorących, przepełnionych prawdziwym uczuciem wyznań, zarumieniła
się i ze łzami w lśniących, ogromnych oczach wyznała:
- Nigdy dotąd nie
słyszałam tylu wyrazów podziwu naraz - po wypowiedzeniu tych słów
zatrzymała się przez chwile, otarła łzy białymi niczym jej
suknia chusteczkami i zaczęła kontynuować, pieszcząc uszy jej
niekryjącego zachwytu osobą przepięknej piosenkarki, wielbiciela
swym delikatnym, dźwięcznym głosikiem - wie Pan, ja dopiero
zaczynam, ale jeżeli Panu i innym słuchaczom mój śpiew przypadł
do gustu, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko powiedzieć
płynące z głębi duszy aż do mych ust słowo "Dziękuję"
- skończywszy swą "przemowę", młoda panienka,
westchnęła tylko i z uśmiechem spojrzała na czerwoną twarz
starszego pana, który nagle, chcąc stłumić ogarniającą ich
ciszę zaproponował:
- Może Pani troszeczkę
odpocznie, za dwie godziny ma przyjść mój przyjaciel, także
pobędziemy troszkę razem...? - i wskazując swój stolik
kontynuował - byłaby Pani tak łaskawa...?
Śpiewaczka, której
kontrakt przewidywał wyłącznie jeden, krótki recital w każdy
dzień weekendu, postanowiła przystać na propozycję bogatego
Ciupkiewicza, wszak nic ją nie trzymało na scenie, gdzie patrzyły
się na jej sylwetkę, przypominającą ciało bajkowej syreny, tłumy
poruszonych słuchaczy. Para, usiadłszy naprzeciwko siebie,
wpatrzona w siebie jak w największe, słynne dzieło sztuki, przez
dłuższą chwilę milczała, pośród tłoku i szumu tłumnej
kawiarni... Nagle, Ciupkiewicz, pragnąć zainicjować pewną
dyskusję, a jednocześnie zyskać sympatię u młodej, atrakcyjnej
dziewczyny, zaproponował:
- Może się czegoś
napijemy...? Ja funduję, ograniczeń finansowych nie przewiduję...
Dziewczyna zwykle
stroniąca od alkoholu, nie chcąc robić przykrości skądinąd
bardzo sympatycznemu Ciupkiewiczowi, nie zważając na dzielącą ich
różnicę wieku, zgodziła się być kompanem owego starszego pana w
spożywaniu trunków, tak więc z nieobcą jej gracją przytaknęła:
- Oczywiście...
Wtem, rozanielony
Ciupkiewicz zakrzyknął:
- Kelner!
Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki po kilku sekundach obok zauroczonej sobą
pary, wsłuchanej przez znaczną chwilę w przyjemne dla ucha
brzmienie wciąż przygrywającej tłumnie przybywającej w mury
lokalu braci miłośników dobrej zabawy i mocnych alkoholi, zjawił
się znów prężący się przed swym majętnym klientem młody
kelner, który jak gdyby automatycznie spytał:
- Cóż podać
szanownemu Panu? Proszę, oto karta.
Ciupkiewicz nachylił
się nad listą dań i trunków, oferowanych w kawiarni. Aby móc
cokolwiek przeczytać, nałożył śmieszne okulary o okrągłych
szkiełkach, typowe dla ludzi z dawnych wyższych sfer kulturalnych
do których Ciupkiewicz w sposób oczywisty nawiązywał, chociażby
ubiorem i ogólnym, niedzisiejszym, niepospolicie wytwornym stylem
bycia. Następnie zaś, po tym, jak sam zdecydował się na konkretną
pozycję, przekazał kartę sympatycznej towarzyszce, która po
krótkich oględzinach spisanej małym drukiem listy, szepnęła:
- Proszę kolejkę
wódki i śledzika do tego
Ciupkiewicz nieco
zdziwiony dość specyficznym gustem swej partnerki przez uprzejmość
nie robił jej jednak żadnych wyrzutów. Po chwili zastanowienia
powiedział wyraźnie zniecierpliwionemu, wciąż spoglądającemu na
niezdecydowanego Ciupkiewicza, kelnerowi:
- Dwa razy kolejka
wódki ze śledzikiem, tak jak ostatnio.
Odpowiedziawszy na
żądanie klienta, kelner odwrócił się i pospieszył na zaplecze,
skąd po chwili, jak gdyby ciągnącego się godzinami oczekiwania
powrócił do stolika Ciupkiewicza i siedzącej z nim uroczej
niewiasty, położył na nim zamówione kolejki wódki i powiedział:
- Przyjemnej zabawy
państwu życzę
I odszedł od stolika,
krocząc już do kolejnego spragnionego klienta.
Pozostawiony sam na sam
z fascynującą go damą Ciupkiewicz, nieśmiało spytał, wychylając
pierwszy kieliszek wódki:
- Cudnie śpiewałaś...
Jak ci na imię?
- Maria, ale występuję
pod pseudonimem. Dziś konferansjer chyba zapomniał go wymienić.
Brzmi on być może nieco dziwnie, staromodnie, lecz mnie się podoba
i nie zamierzam go zmieniać... - dziewczyna rozpoczęła swą
odpowiedź nieco tajemniczo, ale po chwili wyjawiła swój sekret -
mój pseudonim to Tina Grajecka.
Ciupkiewicz zadziwił
się i zauważył, wychylając przy okazji kolejną porcję mocnego
"napoju":
- Wiesz, nie zdążyłem
Ci o tym dotychczas wspomnieć, jestem zadeklarowanym miłośnikiem
dawnej piosenki, po prostu ubóstwiam dawne szlagiery, tym bardziej
ucieszył i zaczarował mnie Twój występ - spojrzawszy na
zarumienioną dziewczynę, wespół ze swym rozmówcą przechylającą
co i rusz kolejnę mililitry wódki, Ciupkiewicz mówił dalej, już
nieco bardziej drżącym i niepewnym głosem, jak widać stał się
nadzwyczaj "zmęczony" - tak więc zadziwiający,
przynajmniej z mojej perspektywy, jest fakt, że Pani pseudonim tak
bardzo nawiązuje do scenicznych imion dawnych gwiazd...
Dziewczyna, z
niewymownym wdziękiem kręcąca loki ze swych puszystych,
kruczoczarnych włosów, nagle roześmiała się i w krótkich
słowach rozwiała wszelkie wątpliwości narosłe wokół tematu
dyskusji:
- Może przejdźmy
najpierw na ty, a potem wszystko wyjaśnię - przerwała na chwilę,
którą poświęciła na "wymienienie" się imionami ze
swym partnerem i znów z jej ust zaczęły płynąć rwącym potokiem
piękne słowa - a więc - moja, święć Panie nad jej duszą, matka
również, tak jak Ty, była entuzjastką dawnej piosenki, całe
nasze mieszkanie było zagracone dawnymi płytami... Stąd też ta
pasja jak gdyby przeszła na mnie i z oddaniem, choć nie zawsze
ciesząc się wielkim powodzeniem, od kilku lat oddaję się jej bez
reszty, śpiewając na owej scenie różne tanga... Akurat Twoja
prośba zbiegła się z moimi upodobaniami w kwestii muzyki, więc to
właśnie mnie skierowano na scenę, abym coś wykonała i jak widać
była to dobra decyzja... - uśmiechnęła się, widząc, że jej
rozmówca chce w międzyczasie doprecyzować swe pytanie:
- Wybacz, że
przerywam, ale skąd w takim razie wziął się pomysł na Twój
pseudonim? Przyznam, że jest bardzo oryginalny...
- To w sumie długa
historia - zaczęła Maria - w takim razie może zacznę od początku
- do Polski przyjechałyśmy wraz z matką 10 lat temu, gdy byłam
małą dziewczynką, miałam może 8-9 lat. Ukończywszy liceum
zauważył mnie dyrygent tej orkiestry, Roman Marciniak - wskazała
palcem na jego osobę, z werwą dyrygującą swym zespołem
wykonującym utwory taneczne - i spytał, czy może nie chciałabym
śpiewać w "Amatorskiej". Przystałam na tą propozycję,
bo było to niedługo po śmierci mojej matki, więc musiałam się
jakoś usamodzielnić, aby móc związać koniec z końcem. Około
roku temu podpisałam więc kontrakt z dyrektorem tego lokalu,
wybrałam pseudonim właśnie nawiązując do przedwojennych gwiazd
teatralnych i tak wiodę to życie od pierwszego do pierwszego...
Przy okazji sprawię komuś przyjemność swym śpiewem, tak jak
dzisiaj Tobie na przykład, co nie ukrywam, bardzo mnie cieszy -
dziewczyna w tej chwili w wymowny sposób spojrzała na wsłuchanego
w jej opowieść Ciupkiewicza, co ten, nie bezzasadnie zresztą,
odebrał jako swoistą zachętę do kontynuowania dyskusji:
- To bardzo
interesujące... Ach, żeby tak móc wrócić do dwudziestolecia
międzywojennego – westchnął z ukrytym żalem w głosie,
spoglądając jednocześnie na zegarek – upewnił się w
przekonaniu, że będzie musiał czekać na przyjaciela jeszcze
niespełna godzinę...
Nagle przez lekko
uchylone „wrota” lokalu wdarł się gwałtowny, porywisty podmuch
wiatru, którego silne wstęgi przewróciły wszystkich klientów,
wraz z meblami, na twardą, zimną powierzchnię drewnianego
parkietu. Ciupkiewicz, wraz z dziewczyną, przerażeni tym
niespodziewanym, strasznym dla nich wydarzeniem, znaleźli się w
obrębie przeraźliwie pędzącego przez ulicę wiru... Przez dłuższy
czas dwoje ludzi ogarniał niewytłumaczalny mrok, który opuścił
ich dopiero, gdy ze znacznej wysokości opadli na ulicę...
Mimo, iż z pozoru
zarówno Ciupkiewicz, jak i leżąca obok niego na bruku mroźnego,
nieprzyjaznego chodnika Maria, znaleźli się z powrotem w tym samym
miejscu – na początkowym odcinku Nowego Światu – to cały
otaczający ich świat, począwszy od budynków, a skończywszy na
samochodach i ubiorze ludzi, który obojgu wydał się bardzo
starodawny, a co za tym idzie w XXI wieku już zdecydowanie niemodny,
wydał im się jakiś obcy, dziwny…
Nagle „przybyszów z
nieba” ogarnął nieokiełznany strach, a momentami nawet utrata
wiary w lotność swego umysłu i zdolność normalnego, racjonalnego
postrzegania rzeczywistości.
- Czy Ty też widzisz
to co ja? - wyjąkał przerażony Ciupkiewicz
- Tak... Czyżbyśmy aż
tak się upili…? – odburknęła pół żartem pół serio Maria,
równie zaniepokojona, co jej starszy kompan
Ciupkiewicz
odpowiedział jej wyłącznie szybko stłumionym uśmiechem. Będąc
człowiekiem szarmanckim pomógł swej towarzyszce wstać, po czym
wraz z nią rozejrzał się po okolicy. Wokół otaczał ich stukot
kopyt końskich prowadzących dorożki, donośny, mechaniczny dźwięk
silników mknących ku Krakowskiemu Przedmieściu automobili
prowadzonych zazwyczaj przez szalenie majętnych młodzieńców
wywodzących się z rodzin szlacheckich, tudzież ziemiańskich...
Nagle ciąg ich prowadzonych w całkowitej ciszy rozmyślań
przerwało pojawienie się skromnie ubranego człowieka, który
odchyliwszy kapelusz przedstawił się i powiedział, jak gdyby
czytając z ich twarzy wszelkie towarzyszące im odczucia:
- Cóż się państwo
tak boją, Warszawa to piękne miasto...
Ciupkiewicz, oburzony
tak bezpardonową uwagą odparł:
- Kim Pan właściwie
jest? Nie znam Pana, a pozwala sobie Pan na tak bezpośrednie uwagi w
dodatku w obecności panny... Poza tym jesteśmy bardzo – w tej
chwili Ciupkiewicz na chwilę przerwał swą wypowiedź, jak gdyby
sygnalizując, że odrobinę mija się z prawdą – zmęczeni, także
proszę nas zostawić.
Nieznajomy rozchylił
swe palto i po wysłuchaniu Ciupkiewicza odrzekł z uśmiechem na
ustach, nie mogąc uwierzyć w to, że zarówno on jak i jego
towarzyszka nie zorientowali się jeszcze, gdzie się znaleźli:
- Moi drodzy... Jestem
Panem Wehikułu...
Tym razem to na
twarzach „przybyszów” zajaśniał uśmiech, lecz tylko
przelotny. Niedługo później ustąpił on miejsca niedowierzaniu,
które zaczynało być widoczne na ich licach. Zirytowany taką
postawą nowo poznanych ludzi, Pan Wehikułu powiedział:
- Proszę, żeby Pan mi
przez chwilę nie przerywał...
- Dobrze, ale tylko
przez uprzejmość – odpowiedział wyraźnie znudzony z jego
perspektywy nie wartą większej uwagi pogawędką, Ciupkiewicz,
pokiwawszy głową w stronę swej wyraźnie zmieszanej partnerki.
- A więc dobrze –
kontynuuje Pan Wehikułu – Nie wdając się tutaj w zbędne
szczegóły powiem Państwu, że zgodnie z wolą Pana, Panie
Ciupkiewicz...
- Przepraszam, skąd
Pan wie jak się nazywam?! - wtrącił się wyraźnie oburzony
Ciupkiewicz
- Proszę Pana –
odpowiedział zażenowany wręcz Pan Wehikułu – my znamy
personalia wszystkich... ale niech się Pan nie obawia, nie czynimy
nikomu krzywdy... Jestem od pewnego czasu posiadaczem wehikułu,
dzięki któremu mogę spełniać życzenia wszystkich ludzi na
świecie dotyczące przeniesienia ich w dowolny okres historyczny...
Oczywiście jeżeli uznam ich za godnych dostąpienia tego zaszczytu
i dostrzegę w nich autentyczną wolę przenosin... - zakończył
wyraźnie rozbawiony całą „ceremonią” powitalną Pan Wehikułu
Ciupkiewicz zbladł,
nie wiedząc, co sądzić o wydarzeniach, których stał się
uczestnikiem... Zaczynał jednakże wierzyć w prawie magiczne
zdolności swego rozmówcy, więc chcąc zyskać pewność, że jego
rozumowanie jest słuszne, poprosił Pana Wehikułu o doprecyzowanie
podanych przezeń, doprawdy zadziwiających informacji:
- A więc Pan –
zaczął nieśmiało, jednak chwilę później, zachęcony przez
swego rozmówce do ośmielenia się, począł przemawiać, wyzbywszy
się niewątpliwie przeszkadzającego w takiej chwili skrępowania –
przeniósł nas do świata XX-lecia międzywojennego, nie pytając
nas o zdanie i czyniąc to bez naszej zgody?
- Panie Ciupkiewicz –
obruszył się nieco Pan Wehikułu – Po pierwsze Pan jest bardzo
raptowny, niechże Pan się uspokoi, przecież widzi Pan, że nie
chcę dla Pana źle... Pod drugie proszę dać sobie wytłumaczyć –
uczyniliśmy to z moim zespołem dlatego, iż Pan o tym głęboko
marzył, że było to Pańskim snem, pragnieniem, sam Pan przecież
doskonale o tym wie... A korzystając z faktu, że przebywał Pan z
tą oto panienką z którą dotychczas spędzał Pan miło czas, to
aby nie pozbawiać Pana przyjemności obcowania z ową osobą,
bodajże Marią, tak proszę Pani...?
- Tak – odpowiedziała
- No właśnie –
kontynuował Pan Wehikułu – Tak więc, mówiąc najprościej,
muszą Państwo od teraz trwać w okresie XX-lecia międzywojennego,
chociaż nie sądzę, aby był to dla Państwa z jakiegoś powodu
przykry obowiązek...?
Na zafrasowanych
twarzach obojga „podróżników” zajaśniała iskierka nadziei i
entuzjazmu. Dając upust swemu zachwytowi pan Ciupkiewicz powiedział:
- Wie Pan, na początku
nie byłem do końca przekonany co do tego pomysłu, ale jeżeli jest
tak, jak Pan przedstawił to właściwie czemu nie...
- To cudnie,
wiedziałem, że się Państwo ucieszą – uśmiechnął się Pan
Wehikułu
- No tak... - zamyślił
się Ciupkiewicz, któremu wtórowała zaniepokojona obrotem spraw
Maria – ale gdzie nasz majątek, dobytek zbierany przez całe
życie? Z czego mamy tutaj żyć?
- Moi mili – pozwolił
sobie na tą poufałość Pan Wehikułu wiedząc, że zyskuje coraz
większe zaufanie w oczach rozmówców – oczywiście o tym też
pomyśleliśmy – cały dobytek z pominięciem nieruchomości i
przedmiotów, których nie można było z czysto przyziemnych
względów włożyć do kieszeni Waszych ubrań, znajduje się
dosłownie pod Waszymi rękoma, w każdej z kieszeni Waszych odzień.
Nie powinniście więc mieć kłopotów z zaspokojeniem swych
doczesnych potrzeb...
- No dobrze –
zaniepokoił się Ciupkiewicz – a mój dom, a mój powóz?!
- Chyba już Panu
mówiłem, że Pan jest raptowny – Pan Wehikułu pogładził
czerwonego ze złości Ciupkiewicza po ramieniu i spokojnie
kontynuował – wszystko to, wraz z ewentualnym nieprzenośnym
dobytkiem pani Marii przywieziemy do Państwa w najbliższym czasie,
o to już niech się Państwo nie martwią... Jesteśmy przecież
profesjonalistami – dodał na koniec, zapewniając Ciupkiewicza i
Marię, że są w dobrych rękach...
Obydwoje, stosunkowo
spokojni o swój dalszy los, mieli zamiar rozejrzeć się po mieście
w poszukiwaniu mieszkania, przynajmniej na wynajem, jednakże Pan
Wehikułu zatrzymał ich jeszcze przez chwilę i powiedział
stanowczym, acz nadal bardzo przyjaznym głosem:
- Drodzy Państwo, nim
się rozejdziemy musicie oboje wymienić posiadane przez Was
pieniądze na przedwojenne, czyli w zasadzie obecnie obowiązujące –
bo wiedzą, Państwo, że od jakiegoś czasu są już Państwo w
nieco, jakby to powiedzieć, innej rzeczywistości – złotówki.
Ale, ale, żeby nie było tak kolorowo – uspokoił uszczęśliwionych
usłyszanymi słowami rozmówców, Pan Wehikułu – musicie nam
zwrócić 50%, czyli połowę swych pieniędzy, abyśmy mogli
kontynuować działalność...
Ciupkiewicz,
pozostający mimo wszystko w dobrym humorze spytał:
- Panie, przepraszam,
że użyję tak dosadnego określenia, ale to oznacza, że zdzieracie
z nas więcej niż państwo w XXI wieku... Zresztą nieważne proszę
się nie obruszać – uspokoił swego rozmówcę – w takim razie
ile nam zostanie na życie, podstawowe potrzeby... pan rozumie?
Pan Wehikułu jak
zwykle uprzejmie wszystko objaśnił:
- No tak obliczywszy w
pośpiechu – rozpoczął nieco nieśmiało – to zostałoby Panu
2000 złotych, starych złotych, a panience tak z 500-600. Są to,
trzeba przyznać znaczne pieniądze, ale zapewne, nie wątpię
oczywiście w Pańskie zdolności gospodarowania funduszami, szybko
je Państwo wydadzą, wszak ceny w 1935 roku, bo to właśnie w tym
roku Państwo się znaleźli, są dość wysokie , a muszą Państwo
przecież znaleźć lokum i tak dalej... Także ja radziłbym się
Państwu rozglądać za jakąś ciepłą posadką, żebyście mogli
jakkolwiek związać koniec z końcem...
Obydwaj „przybysze”
nie widzieli żadnych przeciwwskazań, aby mogli zostać w wymarzonym
przez nich świecie... Maria obawiająca się o możliwość
znalezienia pracy spytała:
- To bardzo ciekawe, co
Pan mówi i wierzymy, że wszystko się ułoży, jednakże mam
pytanie...
- Zamieniam się w
słuch, łaskawa Pani – odparł zaciekawiony Pan Wehikułu
- A więc tak –
mówiła dalej Maria – z tego co wiem o okresie XX-lecia
międzywojennego, to kobiety zarabiały wówczas znacznie mniej od
mężczyzn, a zresztą było bardzo ciężko o posadę...
- Po pierwsze polecam
zmienić czas przeszły na teraźniejszy – roześmiał się Pan
Wehikułu – a poza tym niechże się Pani nie martwi, jakie ma Pani
uzdolnienia?
Ciupkiewicz popatrzył
rozmarzony popatrzył na Marię, przypomniawszy sobie jej wspaniały
występ sprzed raptem kilku godzin, a ta z całą stanowczością
tych słów odparła:
- Ja... - początkowo
zawahała się, lecz potem poszło już „z górki” - dziwię się,
że Pan tego nie wie, ale skoro tak się złożyło, to może Panu
pomogę – jestem śpiewaczką, na razie początkującą, ale sądzę
– popatrzyła uśmiechnięta na pana Ciupkiewicza – że mogłabym
właśnie z tą profesją wiązać swą przyszłość, zwłaszcza w
tak rozśpiewanych czasach jak te...
- Ach, tak... - odparł
z ulgą Pan Wehikułu – także tą sprawę mamy załatwioną?
Ciupkiewicz nagle
spojrzał na swego pomocnika z pewną nieufnością i spytał z
wyraźnym wahaniem w głosie:
- Panie, ale my tutaj
dopiero przybyliśmy, cóż mamy robić?
Pan Wehikułu patrząc
pobłażliwie na zafrasowanego staruszka powiedział:
- Panie Ciupkiewicz...
Jest Pan dorosłym mężczyzną, ma Pan u swego boku utalentowaną,
piękną niewiastę. Wszyscy wokół mówią biegle w Pańskim
języku, a chce Pan jeszcze wskazówek? Wierzę w Pańskie
możliwości... Tymczasem muszę uciekać, praca mnie wzywa...
W ten sposób Pan
Wehikułu w nie do końca kulturalny, acz w 100% skuteczny sposób
uciął rozmowę z dociekliwymi „klientami”, korzystającymi,
mimo woli, z jego usług. Pozostawieni zostali oni więc tak naprawdę
na pastwę losu.
- Musimy się stąd
ruszyć, mała – zaproponował Ciupkiewicz – co prawda
znaleźliśmy się w niezbyt korzystnym dla nas położeniu, ale w II
Rzeczypospolitej też żyli ludzie, także i my damy radę...
- Wiesz, nie jestem do
końca przekonana, że to wszystko co widzę nie jest swego rodzaju
kreacją, ułudą, czy wytworem wyobraźni... Może dolali nam czego
do wódki? - odparła zaniepokojona Maria
- Ależ nie gadaj
głupstw, miła... Chodźmy najpierw do baru, tam się zabawimy i na
chwilę zapomnimy o czekających nas trudnościach – pocieszył
towarzyszkę Ciupkiewicz, wierzący w to, iż niedługo znów znajdą
się w XXI stuleciu...
Obydwoje więc
zdecydowanym krokiem, z pokaźną ilością pieniędzy w kieszeniach,
ruszyli „na podbój” II Rzeczypospolitej, mijając wytworne panie
i idących u ich boku dżentelmenów ubierających się na wzór
chociażby Freda Astaire'a, raz na jakiś czas mieli okazję zobaczyć
przedsiębiorczych Żydów, jadących ze swymi towarami na
Nowolipki... W końcu zamyślonych „podróżników z zaświatów”,
w milczeniu przemierzających Nowy Świat w poszukiwaniu choćby
najbardziej podłej restauracji, zaczepił mały, może 5 letni
gazeciarz, zachęcający kilka razy wyższych od niego ludzi swym
cieniutkim głosikiem:
- Ilustrowany Kurier
Codzienny! Tylko 80 groszy, IKC!
Ciupkiewicz z
życzliwością odniósł się do małego chłopca, wziął od niego
dziennik, wręczył wygrzebaną z czeluści głębokiej kieszeni
monetę i powiedział, gładząc młodego człowieka, uparcie
biegającego przez ulicę Starego Miasta, po spoconej głowie:
- Dziękujemy bardzo,
bywaj zdrów!
Wkrótce, przejrzawszy
wszystkie stronice gazety, para wznowiła swój marsz, niczym
wielbłądy mknąc ku wodopojowi... Nagle jest, w oddali mieni się
neon „Koktajl-Bar”! W chwili, gdy Maria ujrzała ten błyszczący
w mroku napis, złapała Ciupkiewicza za rękę i zakrzyknęła:
- To tam!
Obydwoje co tchu w
płucach popędzili do obrotowego wejścia lokalu. Po przejściu
progu dancingu od razu przywitały ich upojne dźwięki znakomitej
orkiestry tanecznej, zapewne dyrygowanej przez maestra jazzowego...
Wkrąg wprawne oko Ciupkiewicza zachwycały eleganckie fraki raz za
razem pojawiające się w zasięgu jego wzroku, równie wielkie
wrażenie na jego partnerce zrobiły przecudne stroje wytwornych dam,
prawdopodobnie wywodzących się z niezwykle bogatych, wysoko
sytuowanych rodzin magnackich... Gwar rozmów na tematy doprawdy
wszelakie przerywał bulgot wlewanych do kieliszków alkoholi, który
zachęcił Ciupkiewicza i jego partnerką do skorzystania z usług
lokalu... Przysiedli więc przy jednym z cudem wypatrzonych stolików
przykrytych pięknym obrusem. Wtem przybiegł do nich kelner i
spytał:
- Cóż sobie wielmożni
państwo życzą? Coś na ząbek czy może wódeczka, koniaczek?
Ciupkiewicz miał
dziwne, właściwie niczym nie uzasadnione, acz wyraźne wrażenie,
że skądś zna postać, która objawiła się mu i jego partnerce,
również zadziwionej tym niespodziewanym spotkaniem, przed oczyma...
Spytał więc, bardzo pospiesznie zresztą:
- Przepraszam Pana, że
z początku pytam tak prywatnie... Ale zdaje się, że skądś Pana
znam... Czy Pan aby nie jest jakąś znaną osobistością?
Kelner, wyprężywszy
się, odpowiedział z dumą:
-
Tu Józio Lulewicz, kręcenie filmów ze względu na kryzys zostało
przerwane, a ja zmuszony do szukania pracy musiałem przybyłem aż
do Warszawy... Tutaj pracuje także mój dobry przyjaciel Jurek
Piątek – zmywa naczynia, czasem także można spotkać sławną
przed laty pannę Mirę Stellę, która po dziś dzień jest tak samo
wyniosła jak dawniej, gdy grała na scenie...
Zdziwiony Ciupkiewicz
zapytał jeszcze:
- Czyli cała aktorska
brać dziś bawi w kawiarniach?
Lulewicz odparł,
wypatrując co chwila innych, proszących go gości:
- Tak jakby, mój drogi
panie... Zamawia pan coś?
Maria, wyraźnie
zniecierpliwiona przedłużającą się pogawędką pomogła swemu
towarzyszowi
- Ach tak, dla Romka
kolejka wódki, dla mnie również. Płacimy od razu.
Kelner znów
zachowujący odpowiedni dystans między swymi gośćmi powiedział:
- Służę. Należy się
3,80.
Ciupkiewicz, wyjąwszy
odpowiednią ilość monet, złożył je na ręce zabieganego kelnera
i oczekiwał swego zamówienia, wsłuchany w dźwięk pięknie
łkających skrzypiec... Maria, ochłonąwszy z początkowego szoku
wynikającego z diametralnej zmiany otoczenia w którym się
znalazła, wypaliła:
- Romek, my nie możemy
tu dłużej zostać...
Zdumiony Ciupkiewicz,
przyjąwszy od kelnera butelkę wódki, spytał:
- Dlaczego? Przecież
dobrze się bawimy, siedzimy w miłej atmosferze dawnego baru, czegóż
więcej ci trzeba?
- Niby tak, ale ja mam
swoje życie we współczesnym świecie, nie mogę przestać
występować w „Amatorskiej”, zresztą mam rodzinę w Warszawie,
mieszkanie... No i chyba dla Ciebie też te „przenosiny” nie są
zbyt korzystne, nieprawdaż...? - westchnęła Maria
Ciupkiewicz, czując,
iż znalazł swe miejsce na Ziemi, a ściślej rzecz ujmując w
dziejach cywilizacji ludzkiej, odparł:
- Moja droga, przecież
tutaj też masz szansę na sukces, możesz występować, teraz jest
szczególny popyt na pieśniarki obdarzone tak cudnym głosem jak
Ty... A o mnie się nie martw, poradzę sobie, mnie tu jest dobrze.
Maria, przemyślawszy
całą sprawę, ogarnęła ją całym swym umysłem i powiedziała:
- Dobrze, zostanę tu
na próbę przez następny dzień, ale później spróbuję się stąd
wydostać...
Zaskoczony Ciupkiewicz,
odrzekł niedbale:
- W porządku. Oby
wszystko Ci się ułożyło... Ale gdzie Ty idziesz?
- Do kierownika tego
zakładu, może przyda im się taka dziewczyna jak ja? Pokaże im na
co mnie stać, a nuż zostanę gwiazdą? - poinformowała partnera i
spiesznym krokiem poszła w stronę kapelmistrza przygrywającej
gościom orkiestry, aby spytać o miejsce, gdzie mogłaby załatwić
ewentualną możliwość występów, a kto wie, może nawet podpisać
kontrakt z kierownikiem tegoż lokalu...?
Ciupkiewicz ciekaw, jak
poradzi sobie jego młodsza koleżanka, dopił do końca półlitrową
butelkę wódki i oczekiwał na dalszy rozwój wypadków.
Nie minął kwadrans,
jak z sieni ciemnego korytarza biegnącego wprost na wielką,
obrotową scenę dancingu, popędziła zapowiedziana w samych
superlatywach przez konferansjera... Maria, występująca pod
zupełnie innym pseudonimem niż jeszcze kilka godzin wcześniej
(choć czas w tym wypadku jest pojęciem całkowicie względnym) –
dała się poznać roztańczonym, wsłuchanym w jej anielski śpiew,
parom jako Greta Norris, chcąc w ten sposób przypodobać się
części publiczności, wpatrzonej niczym w obraz w zagranicznych
artystów. Odśpiewała ze zwykłą dla siebie gracją kilka tang,
które znała jeszcze ze „współczesnej” Warszawy, zatańczyła
walca ze specjalnie „oddelegowanym” tancerzem, a na koniec,
wywołując podziw zwłaszcza wśród żonatych, kręcących gęstymi
wąsiskami na jej widok, mężczyzn, odsłoniła swe długie, kuszące
niemal śnieżną bielą nogi i zaczęła niczym girlsa fikać po
parkiecie w takt dawno odstawionych już w kąt, acz nadal często
przypominanych amerykańskich rag time'ów.
Sala zadrżała,
najpierw pod wpływem mocnego, acz subtelnego, głosu Marii vel
Norrisówny, a następnie poruszona aż do fundamentów przez ogrom
braw i pochwalnych okrzyków, unoszących się wprost ponad stolikami
i parkietem...
Zaraz po odniesieniu
tego niezwykłego sukcesu zmęczona, do cna przemoknięta, acz
promieniejąca wprost szczęściem Maria zakrzyknęła:
- Było cudnie, publika
mnie kocha! Podpisałam dziś kontrakt, płacą 200 zł za każdy
miesiąc występów, zostaję tutaj!
Rozradowany, szczerze
wzruszony i dogłębnie poruszony występem Marii odparł:
- Jesteś genialna, nie
dziwię się, ze Cię zaangażowali... Szukaj mnie pod nazwiskiem
Ciupkiewicz, jeżeli chcesz oczywiście... Szukam jakiegoś noclegu,
może uda mi się jeszcze dziś zamówić jakiś pokój w hotelu...
- W porządku, a jutro
spotykamy się znów tutaj? - odpowiedziała wciąż jeszcze
promieniejąca radością Maria
- Wiesz, moja miła...
wątpię... Jestem Tobie kulą u nogi, lepiej, abyś rozwinęła
skrzydła beze mnie... Lepiej będzie jak każde z nas pójdzie w tym
świecie lat trzydziestych swoją, oddzielną drogą... - powiedział,
uśmiechając się na końcu do małej ślicznotki Ciupkiewicz i
wyszedł z lokalu, pozostawiając w nim Marię, wciąż robiącą
furorę wśród gości, urzekającą ich swym nieprzeciętnym
talentem. Już niedługo stała się, pod pseudonimem Gina Norrisówna
jedną z najsłynniejszych polskich artystek kabaretowych i ani
myślała o powrocie do lat 2000.
Tymczasem Ciupkiewicz,
odnalazłszy nocleg w jednym z przedmiejskich hoteli, przespał
pierwszą noc swego pobytu w międzywojennej Polsce, znów w
samotności. Mimo wszystko miał jeszcze nadzieję na to, że zdoła
sobie ułożyć życie w tej nowej, nieznanej mu rzeczywistości.
Nastał już nowy
dzień, dzień najtrudniejszy dla „przybysza”, jakim niewątpliwie
był Ciupkiewicz – musiał znaleźć pracę oraz mieszkanie, co
stanowiło dla niego najważniejsze wyzwanie najbliższych kilkunastu
godzin.
Tak więc Ciupkiewicz
pospiesznie opuścił pokój hotelowy, a swój krok skierował do
pobliskiego Biura Pośrednictwa Pracy, przed którym ustawiły się
niebywałej długości kolejki. Dopiero po trzech godzinach
paradoksalnie straszliwie wyczerpującego, zwłaszcza psychikę,
oczekiwania w promieniach gorejącego, lipcowego słońca, zdołał
dostać się do okienka. Za
nim, ku autentycznemu zdziwieniu Ciupkiewicza siedziała rozpoznana
od razu przez petenta sama Joasia Wiśniewska, która spytała
ponaglającym głosem:
-
Pan szuka pracy?
-
A tak... - powiedział nieco speszony, widząc bohaterkę swych
ulubionych filmów.
-
Jakie ma Pan kwalifikacje? – kontynuowała Wiśniewska.
-
Wie Pani, ja pracowałem w banku, ale przez – tutaj Ciupkiewicz na
chwilę przerwał – zmiany kadrowe wyrzucili mnie na bruk...
-
A papiery? – spytała Joasia, zdejmując na chwilę okulary.
-
Proszę Pani, aktualnie nie mam... - powiedział Ciupkiewicz, który
wszelkie dokumenty zostawił przecież w Warszawie XXI wieku - Może
znalazła by się jakaś robota przy zamiataniu ulic lub coś w ten
deseń?
Wiśniewska
przez dłuższą chwilę przeglądała stosy papierów o nieznanej
poczciwemu dżentelmenowi treści... Po minucie spojrzała
Ciupkiewiczowi w oczy i westchnęła:
-
Ja też kiedyś pracowałam gdzie indziej, lecz też przy biurku, ale
widzi Pan, kryzys, więc trzeba robić gdzie indziej... - po
wypowiedzeniu tych słów zamyśliła się przez kilka sekund i
rzekła – Niestety nic nie ma, proszę przyjść później. Żegnam.
Ciupkiewicz nałożył
melonik – swój nieodłączny atrybut - i ze spuszczoną głową
wyszedł z budynku... Przy wyjściu niespodziewanie zaskoczył go
pewien podejrzanie wyglądający człowiek, noszący znoszone palto,
beret, nie odznaczający się zbytnio inteligencją... Wkrótce
dołączyło doń trzech jego kompanów i ze złością w oczach
wrzasnęło:
- Dawaj forsę,
panoczku!
Staruszek, nie
namyślając się długo, zaczął uciekać co sił w nogach...
Szybko został jednak dogoniony przez rzezimieszków i ogołocony ze
wszelkich kosztowności... Pozostał więc bez pieniędzy, a co
najważniejsze także bez dachu nad głową... Nagle, w przeciągu
kilku minut, legł w gruzach tworzący się przez szereg lat w jego
umyśle mit o cudownej, rajskiej wręcz II RP.
Ciupkiewicz, nie mający
już sił, aby dalej żyć w świecie w którym czuje się zwyczajnie
niekomfortowo, zakrzyknął, nie licząc z początku na żadną
łaskę:
- Panie Wehikułu,
zabierz mnie stąd!
Lecz, ku zaskoczeniu
poczciwego mężczyzny, nagle, jak gdyby z zaświatów, koło niego
pojawiła się istota, z którą miał do czynienia niespełna dzień
wcześniej. Pan Wehikułu poczekał wpierw, aż ucichnie gwar
uliczny, a po kilku minutach spytał wystraszonego Ciupkiewicza:
- Kochany Panie, nie
może Pan mnie tak ciągle wzywać, mam zajęcie... Prędko, czego
Panu trzeba?
Ciupkiewicz w krótkich
słowach odpowiedział na pytanie Pana Wehikułu:
- Do domu! Zabierz mnie
Pan stąd. Nie mam nic, nie można tu znaleźć pracy...
- No tak, z tym tu
niełatwo... Już się robi, odstawiam Pana tam, skąd Pan przyszedł,
tylko mam do Pana jeszcze dwie sprawy – zawiesił głos Pan
Wehikułu
- Słucham, tylko
prędko! – powiedział zniecierpliwiony Ciupkiewicz
- Rozumiem doskonale
Pański pośpiech – odparł również nie mający czasu na luźne
pogawędki Pan Wehikułu – gdzie się podziała ta dama z którą
Pan wcześniej był? A poza tym chciałbym wiedzieć gdzie chciałby
Pan zostać przeniesiony tym razem...?
- A, Marysia – odparł
zaskoczony Ciupkiewicz – robi karierę jako piosenkarka, niedługo
będzie tu sławna... Mniejsza zresztą o nią... Mnie może Pan
odstawić, jak Pan sam to ujął, do mojego domu, wie Pan gdzie to
jest?
- Ależ naturalnie,
Bracka 9 w Lesznie? - spytał Pan Wehikułu
- Tak, widzę, że Pan
jest wszechwiedzący! - roześmiał się Ciupkiewicz
- No, powiedzmy... Jak
Pan chce, mogę dać Panu jeszcze minutę na napatrzenie się na ruch
i gwar w przedwojennej stolicy. Ta okazja może się już nigdy nie
powtórzyć – zaproponował Pan Wehikułu
- Faktycznie, to dobra
myśl... Nikt nie wie, ile człowiekowi życia zostało... - zamyślił
się Ciupkiewicz
Następna minuta
upłynęła wpatrzonemu w dal mężczyźnie na przeżywaniu tego
wszystkiego, czego doświadczył w trakcie owej osobliwej „wycieczki”
– czuł przez te nieco ponad 60 sekund wszystko, począwszy od
radości wynikającej z faktu, iż trafił do krainy swych marzeń, a
także przytłaczającą bezradność i żal z powodu tego, że dla
własnego dobra musi wrócić do być może bardziej komfortowego,
ale nie stojącego z pewnością na wyższym poziomie kulturalnym,
świata XXI wieku.
Nagle, jak za
dotknięciem magicznej różdżki, Ciupkiewicz znalazł się w
salonie swego tak dawno niewidzianego salonu… Rozejrzał się po
wszystkich kątach swojego mieszkania – wszystko stało dokładnie
tak jak wcześniej, żadnych zmian, żadnych przemian… Tylko głowa
jakby cięższa, znacznie bardziej obolała niż zazwyczaj…
Po kilku minutach
owocnych, acz niejednokrotnie bolesnych przemyśleń, poczciwy
staruszek usłyszał dzwonek u drzwi. Poderwał się więc ze swego
wygodnego miejsca, z którego miał wyśniony wręcz widok na
rozległe, rozpościerające się na ziemi niczym perski dywan, pola
uprawne i otworzył wrota swego, jak sam często mawiał, „pałacu
z dala od tłumów”. Ujrzał za nimi zaniepokojonego o los swego
przyjaciela starego kompana, Marcinkiewicza. Rozejrzał się on
niepewnie po przylegającym do wejścia pomieszczeniu gościnnym, po
czym stąpając niepewnym krokiem po podłodze, jak gdyby pierwszy
raz gościł w mieszkaniu Ciupkiewicza, powiedział:
- Mój drogi, nie
podejrzewałem Cię nigdy o taką przemianę…
Ciupkiewicz, wyraźnie
zbity z tropu odpowiedział:
- Co masz na myśli…
Szukaliście mnie?
Marcinkiewicz,
uśmiechnąwszy się dosyć niewyraźnie odpowiedział:
- Myśmy Ciebie
szukali? Ty głupcze – zaśmiał się – myśmy Cię odwieźli do
Twego legowiska gdyś się upił z tą dziewczyną… Ależ była
afera… Nie mogłeś poczekać z piciem, aż przyjdę…?
Jego rozmówca,
niebywale rozbawiony powiedział:
- Dzięki Ci! A więc
to tak! Bo wiesz, miałem dziwny, a jednocześnie straszny sen…
- Nawet nie mów –
przerwał mu przyjaciel – sny są różne, bywają nawet takie,
które zdają się prawdą, straszną i nierealną, ale szybko mijają
i znów powracamy do wciąż tej samej rzeczywistości, także nie
rozwódź się mój miły nad swymi rojeniami sennymi i wróć do
żywych, w końcu dziś niedziela… Może spacer, Władziu?
- A wiesz, że z
przyjemnością. Byle z dala od wódki i całego tego świństwa –
powiedział stanowczo
- Tylko dziś tak
mówisz, a co będzie za tydzień… - zaśmiał się Marcinkiewicz
Zaraz potem obydwaj
przyjaciele opuścili ciepłe domowe pielesze, zamieniając je na
równie gorące przydomowe ogrody, spowite blaskiem lipcowego słońca…
Wnet dotarli do ogrodu różanego…
- Ach, Wy róże…
To od Was się wszystko zaczęło – westchnął pod nosem
Ciupkiewicz.
Dalszą część
upojnego, długiego spaceru, obydwaj mężczyźni spędzili na wielu
dyskusjach o tematyce wszelakiej… Wzbraniali się jednak od rozmów
o zabawach, wszak Ciupkiewicz wreszcie zrozumiał, że pić naprawdę
trzeba umieć…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz