II MIEJSCE
Raz a dobrze
Jan Warkiewicz po prostu nie umiał nie myśleć o rzeczach błahych i nieistotnych, a o ile nie było to niczym niewskazanym w nieprzyzwoicie nudnych sytuacjach towarzyskich, o tyle niemądrym marnotrawstwem czasu okazywało się to w chwilach pożądanej samotności. Niemniej naszemu Jankowi nic niewnoszące do życia tworzenie alternatywnych scenariuszy rzeczywistości sprawiało nie lada przyjemność, której nie potrafił sobie odmówić, kiedy tylko zostawał sam. Lubił on wtedy przesiadywać na najwyższym piętrze swej wiekowej kamienicy, wyrastającej z brudnej, skażonej przekleństwami, czarnej ziemi na najbardziej niereprezentatywnym skraju znienawidzonego miasta, i tam właśnie oddawać się owej rozkoszy.
Trwała późna wiosna tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku. Kartka w wiszącym na klatce schodowej kalendarzu sugerowała, iż właśnie kończył się maj, aczkolwiek upalna pogoda tego wieczora przemawiała za pełnią czerwca bądź nawet lipca. W powietrzu unosił się zapach ciepłej, niechętnie nadciągającej z zachodu nocy oraz przygaszony, choć zarazem hipnotyzujący dźwięk dawno zapomnianej melodii skrzypiec, jaki rozbrzmiewał w radio dozorcy. Okna okolicznych domostw rozbłyskiwały odcieniami chorobliwych żółci światła elektrycznego, tłumionego subtelnie przez abażurowe klosze lamp. Łuna bijąca znad miasta stanowiła doprawdy niewystarczającą konkurencję dla powoli wyłaniających się z głębokiego granatu nieba gwiazd.
Warkiewicz zakończył wspinaczkę po trzeszczących, drewnianych schodach chwilowym przystankiem u ich szczytu. Z pewną emfazą przeklął swe słabe zdrowie, oddychając przy tym niemiłosiernie głośno i płytko, po czym skręcił korytarzem na prawo. Od wschodniej strony budynku znajdowała się nieduża wnęka. Nie było w niej nic poza wąskim okienkiem pozbawionym szyby, do złudzenia przypominającym otwór strzelniczy, oraz ohydnej postury pająka, jaki w pełnej skupienia ciszy wił w swym ulubionym kącie połyskującą nić.
Chłopak, wsparłszy się na łokciach o poszarzałe cegły, tworzące prowizoryczną ramę dookoła okna, z ciężkim westchnieniem ogarnął spojrzeniem rozpościerające się na dole podwórze. Zaniedbane, zagracone, miejscami tylko porośnięte pożółkłą trawą wcale nie zachęcało do dłuższego patrzenia. Jan, nie czyniąc na przekór swej duszy estety, odwrócił wzrok od zeschłego ze starości, kopcącego papierosa dozorcy, a następnie utkwił go w wybudowanej przed paroma laty kamienicy naprzeciw. Budynek ten był własnością niejakiego Hipolita Pączka — poważnego konesera muzyki klasycznej, wyróżniającego się spośród innych miłośników Beethovena zaskakującym upodobaniem do jasnowłosych dam o dość męskich rysach twarzy.
Warkiewicz dziwował się nad tym, dlaczego zamożny przecież starzec zdecydował się na zamrożenie swych kapitałów w postaci kamienicy w tak obskurnym miejscu jak to, w którym mieszkała uboga rodzina Jana. Piętnastolatek wiedział, że z własnej woli nigdy by tu nie przyszedł nawet na popołudniowy spacer, los jednak zdążył już podjąć zań zgoła odmienną, przykrą w konsekwencjach decyzję i zmusił go do życia w tych nader niesprzyjających warunkach.
Mieszkanie pana Hipolita, jakie ulokowane było na pierwszym piętrze, Janek ze swego amatorskiego punktu obserwacyjnego widział nieprawdopodobnie dokładnie: nie zdołał umknąć mu widok puszystych dywanów na świeżo wypastowanych podłogach, barwnych obrazów na wybielonych wapnem ścianach, wyprasowanych bez zarzutu obrusów na stołach, odsłoniętych zasłon w oknach czy polerującego sztućce służącego. Układ pomieszczeń w tym domu także nie był mu obcy: wiedział, gdzie znajdowała się kuchnia, łazienka bądź jadalnia oraz w którym oknie należałoby szukać sypialni lub bawialni.
Wszystko, jak zawsze w domach tak przykładnych obywateli, zdawało się być na swoim miejscu — nawet pomoc domowa — a wszakże w żadnym z pokoi nie dało się dostrzec Hipolita Pączka. Warkiewicz, nie zastanawiając się długo, z góry założył, iż ten znów biega po klatce schodowej, gwałtem pragnąc dostać się do mieszkania pewnego lokatora, któremu wynajmował lokum usytuowane piętro powyżej.
Tymczasem nocna ciemność na dobre przysłoniła majowy nieboskłon, jakiego niezmącona niczym cisza stała się swoistym preludium dla mającego zaraz nastąpić koncertu jazzowego pod energicznym przewodnictwem Henryka Pączka, którego późnowieczorne wystąpienia nie dziwiły już nikogo w okolicy, od kiedy się tu wprowadził.
Ów młody jegomość był właśnie tą osobą, jakiej do skóry prawdopodobnie chciał dobrać się starszy Pączek z piętra niżej. Niestety, ku znikomej uciesze pana Hipolita nic nie przemawiało za tym, ażeby to marzenie miało się w najbliższym czasie ziścić — szczególnie z tego względu, iż z niebezpiecznego romansu Henryka oraz krewnej wielbiciela muzyki klasycznej wyniknęły realne plany małżeńskie, a — co więcej — data ślubu została już wyznaczona na najbliższy miesiąc. Wypadałoby więc zawczasu napomknąć o dość istotnym fakcie, mającym decydujący wpływ na pewne opóźnienie weselnych planów dwojga zakochanych. Otóż, pomimo niemalże wzorowego zachowania przy młodej kobiecie, podczas każdej, najkrótszej nawet jej nieobecności para wciąż nieprzychylnych sobie sąsiadów miewała problemy z zakopaniem wojennego topora, toteż chcąc nie chcąc przestarzałe waśnie stawały im od czasu do czasu na drodze do rodzinnego szczęścia.
Tym razem również nie było inaczej.
Kiedy niecierpiące zwłoki obowiązki zmusiły ukochaną Henryka — ze względu na swą nieprzeciętną urodę nazywaną nieco patetycznie, choć niemniej zasłużenie: „królową przedmieścia” — do jednodniowego opuszczenia kamienicy krewnego, mężczyźni rozpoczęli komediową wojnę od początku. Oczywiście nasz Jan nie miał o tym bladego pojęcia, tak więc widok pana Henryka w towarzystwie grupy przyjaciół-muzyków tudzież pięknych rozmiarów gęsi był dla niego raczej niecodzienny.
Chłopak zerknął przelotem na zapięty wokół nadgarstka zegarek (stanowiący notabene jedyną wartościową rzecz ze wszystkich, jakie znajdowały się w jego posiadaniu). Wskazówki na tarczy podpowiedziały mu, iż minął kwadrans po godzinie dziewiątej wieczorem. Stosunkowo późna pora nie przeszkadzała aliści młodszemu Pączkowi w coraz żwawszym przewodzeniu swojej amatorskiej kapeli. Tubalny odgłos trąbek słyszalny był wyraźnie nawet pomiędzy ścianami kamienicy Jana, domyślał się więc on, jak głośno musiało być w budynku naprzeciw. Co za tym idzie, ani trochę nie zdziwił go widok odgrażającego się pięściami w kierunku sufitu Hipolita.
Widok starszego mężczyzny uzmysłowił jednakowoż naszemu młodzieńcowi, że postawił błędną hipotezę. Zakładając wcześniej, iż ten z mozołem próbował dostać się do mieszkania hałaśliwego Pączka, nie miał słuszności. Utwierdziła go w tym przekonaniu pasiasta piżama starca, każąca przypuszczać, że dopiero co opuścił on łazienkę, przygotowując się przez cały tamten czas do położenia się do łóżka. Spełnienie tej prostej potrzeby snu utrudniała mu atoli coraz lepsza zabawa muzyką pana Henryka, wprawiająca Hipolita w stan mogący uchodzić za przedzawałowy — przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy Jana.
Entuzjasta Beethovena począł odgrażać się sąsiadowi z góry, aczkolwiek jego potencjalnie wykrzykiwane pogróżki były poza zasięgiem słuchu Warkiewicza. Młokos mógł jedynie zgadywać, iż takowe właśnie padały z jego ust, bazując na promieniującej gniewem postawie oraz mimice wiekowego flecisty.
Prawdopodobnie brzmiały one mniej więcej tak, jak zawsze:
— Żeby jeszcze w nocy straszyć porządnych ludzi tą kocią muzyką! Pomocy, ludziska! Pomocy, bo ja już nie ręczę za siebie!
Chwilę później Janek spostrzegł, iż do sypialni Hipolita wpadł przez otwarte na oścież drzwi jego służący, na którego widok furia Pączka wzmocniła się, zamiast opaść, toteż nie dziwota, że jego usta ponownie wykrzywiły się w nieprzyjemnym dla oka grymasie wściekłości:
— Trzeba coś z tym zrobić, bo inaczej oszaleję! Och, gdybyś tylko miał tyle rozumu, ile masz wzrostu, to by było! A tak to? Nic a nic pomocy!
Pomocnik Hipolita, naturalnie będąc widzianym oczyma Warkiewicza, starał się jakoś udobruchać swego pracodawcę. Być może sugerował mu również, aby ten zatelefonował ze skargą na policję, on jednak zareagował na całkiem sensowne wskazówki służącego nowym przypływem złości.
— Po ostatnim razie nie zgłosiłem się na komisariat, a ty jeszcze raz każesz mi dzwonić? — zapytał niedowierzająco, sądząc po nagłym wyrzuceniu rąk w górę, po czym zamaszystym krokiem odszedł w kąt pokoju. Jan nie był w stanie zobaczyć, gdzie konkretnie udał się właściciel kamienicy, aczkolwiek przypuścił z rozbawieniem, iż krzyknął on na odchodne: „Na cholerę mi taka pomoc!”, i — prawdę powiedziawszy — założył przy tym, że zaraz wynajdzie skądś swoją „fujarkę” i rozpocznie solowy koncert.
W przerwie od wydarzeń w mieszkaniu pana Hipolita Warkiewicz skierował wzrok na wesołą zabawę, jaka miała miejsce piętro wyżej. Pączek, ignorując nieme potrzeby innych sąsiadów, w akompaniamencie trąbek tudzież klarnetu „bębnił” w najlepsze na pianinie. Janek ku swojemu niedowierzaniu widział tylko, jak pomiędzy piątką mężczyzn z przestrachem biegała ogromna gęś, gęgająca hałaśliwie bynajmniej nie w takt muzyki.
Zazdrość wezbrała w jego sercu na myśl o posiadaniu takich znajomków. Przeszło mu mimochodem przez myśl, że albo podobnie zachowują się tylko ludzie bez jutra, albo że za grosz brakowało mu spontaniczności, pomimo przecież młodego wieku. Cóż, prędzej był skłonny dać wiarę temu drugiemu wyjaśnieniu. Znał siebie, miał więc świadomość własnych przywar. Chociaż, czy poczucie odpowiedzialności uchodziło za coś złego? Jan sądził, że i owszem, jeżeli bywa równie relatywne, co jego.
Podczas gdy naszego bohatera porwał wartki strumień coraz to głębszych, bardziej zagmatwanych przemyśleń, w budynku starego Pączka doszło do prawdziwej amerykańskiej awantury, a można tak uznać głównie dlatego, iż na scenę wkroczyła broń palna, dzierżona przez Hipolita. Wypada dodać, że Janek naprawdę uważał, iż przyniesie on co najwyżej swój flet, ten natomiast ku jego zaszokowaniu zdołał wytrzasnąć strzelbę. Siwowłosy mężczyzna wymachiwał nią buńczucznie, kręcąc się w tę i we w tę po sypialni. Jego służący wybiegł z pokoju, kiedy starzec usłyszawszy zmianę w repertuarze Henryka odbezpieczył ją i począł mierzyć w stronę sufitu.
Kiedy do świadomości Warkiewicza dotarł odgłos pierwszego wystrzału, poderwał się on gwałtownie do pozycji stojącej. Z taką werwą zaprzestając podpierania się łokciami o cegły wieńczące otwór w ścianie, o mały włos nie rozbił sobie głowy o podobny rząd cegieł powyżej. Zaklął siarczyście, rozcierając sobie obolałe miejsce na szczycie czaszki.
Równocześnie w oknach naprzeciw coś, co zapowiadało się doprawdy niebezpiecznie, finalnie przybrało wygląd farsy z rodzimego podwórza. Nie sposób stwierdzić inaczej, gdy na jednym piętrze widzi się świetnie bawiących się mężczyzn w sile wieku, zaś kondygnację niżej wrzeszczącego starca w przemoczonej na skutek trafienia w rurę w suficie piżamie. Hipolit, przedziurawiając kulą ze strzelby jedno z rozgałęzień systemu kanalizacyjnego, skazał się tym samym na poniesienie kosztów nie tylko naprawy starego pieca.
Jan, nie potrafiąc dłużej dławić tego w sobie, wybuchnął tubalnym śmiechem. W momencie, w którym miała nastąpić rzecz najciekawsza, albowiem Hipolit właśnie wybiegł z mieszkania i prawdopodobnie wdrapywał się teraz po schodach do lokum młodego Pączka, piętnastolatek usłyszał przepełnione złością wołanie matki, dochodzące doń z dołu kamienicy.
— Janek! Wracaj do domu w tejże chwili! — Ochrypły głos kobiety rozniósł się po klatce schodowej. — Inaczej znów każę ojcu złoić ci skórę!
Wcześniejsza wesołość opuściła Warkiewicza, w ułamku sekundy ustępując miejsca irytacji. Z nutką gorzkiego zawodu pożałował, że jego życie nie było usłane różami, jak to pana Henryka, po czym pożegnał się spojrzeniem z rozpościerającym się przed oczyma widokiem. Chłopak zdążył zauważyć tylko, iż Hipolit wpadł z bronią do kwatery wciąż grającego na pianinie Pączka. Niesiony wstydliwym strachem przed ojcem rzucił się z pośpiechem w kierunku schodów. Biegnąc w stronę własnego domu usłyszał jeszcze przytłumiony dźwięk kolejnego wystrzału, jaki w mig uciszył skoczną muzykę.
Kamienicę naprzeciw wypełnił zwierzęcy krzyk, nieznośny rumor oraz metaliczny zapach krwi, ale Jana już ta sprawa nie dotyczyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz